Halla Norðfjörð – relacja z krakowskiego koncertu – relacja druga

Kolejny islandzki wieczór na sposób polski. Tym razem przeżyty dzięki młodej, bardzo sympatycznej i utalentowanej songwriterce – Halli Norðfjörð. Studiująca w Kopenhadze Islandka przyjechała do Polski na małą trasę koncertową, by zaprezentować nam materiał z niedawno powstałej demówki i rozbudzić apetyt na więcej – na swój fonograficzny debiut.

Na początku kilka słów należy się supportowi. Zanim Halla pojawiła się w świetle reflektorów, było nam dane posłuchać jej kolegi po fachu – pochodzącego z Wielkiej Brytanii Karla Culley’a. U niego sytuacja jest prostsza: płyta wydana, koncert w Polsce już nie pierwszy, mniejsze ciśnienie… no i mniej ludzi podczas występu. Za to ci, którzy przyszli wcześniej, żeby i z jego wizją muzyki się zapoznać, nie mogli być rozczarowani. Nawet, jeśli melodie nie zapadały głęboko w pamięć i nie zmusiły do wytropienia Karla po występie gdzieś na terenie klubu, by zakupić jego „Bundle of nerves”, nie można było pozostać niewzruszonym. W siedmiu odsłonach zaprezentował swoją efektowną grę na gitarze. Np. przy okazji „Being with you”.

Po kilkunastominutowej przerwie, gdy tłum zgęstniał, wszystkie krzesła w dolnej sali krakowskiego Żaczka się rozstawiły i nawet na stojąco już nie bardzo było gdzie palca wcisnąć, przed licznie przybyłymi pojawiła się Halla. Z problemami dotarła do naszego kraju, ale przez to chyba jeszcze skuteczniej podbijała serca polskiej publiczności. Jak dotąd jej koncerty cieszyły się sporym zainteresowaniem – bilety się wyprzedawały, sale zapełniały i niektórym nie dane było tym razem jej posłuchać na żywo.

Proszę państwa, oto troszkę nieśmiała Halla i jej akustyczny Fender. Tak niewiele trzeba było, by stworzyła dla słuchaczy przyjemną atmosferę bliskości na kilkadziesiąt minut. Zaczęła po angielsku. Akustyczne ballady: „Tip Tap”, „Maybe”, „Let’s Walk” i później „The Good Ones” i „Miss Ohio”. Swoim ciepłym i cichym głosem rozgrzewała nie tylko od środka. Teksty, w większości o miłości, są nie tylko w powszechnie zrozumiałej wersji angielskiej. W swoim rodzimym języku Halla zaśpiewała „Glóð” i „Tímaþrá”. Chociaż przekaz jest przez to mniej zrozumiały, to i tak jestem za tym, żeby Islandczycy więcej w swej twórczości używali ojczystego języka. Jest przecież taki przyjemny dla ucha. Utwory Halli pod względem muzycznym do bardzo skomplikowanych nie należą. Nie skupia na sobie uwagi swoim stylem gry w taki sposób, jak jej poprzednik na scenie, a mimo to nie da się od niej oderwać wzroku, póki nie wybrzmią ostatnie dźwięki. Zapowiadając jedną z piosenek, Halla powiedziała, że Islandczycy wcale w elfy nie wierzą. Zatem Hafnarfjörður zostało zdetronizowane jako elfia stolica. Występ zakończony został piosenką „Jump”, najbardziej znaną, sądząc po liczbie odtworzeń na profilu myspace Islandki.

To był jeden z tych koncertów, podczas których wstrzymuje się oddech, żeby pozwolić trwać chwili o wiele dłużej. Chociaż w Krakowie występ był darmowy, to nie sądzę, żeby można być skąpym i nie wybrać się na takie wydarzenie raz jeszcze przy najbliższej okazji, bo przy takiej muzyce warto się zatrzymać i dać choć na chwilę oczarować.

Written By
More from úlfurinn
Ari Árelíus debiutuje z Emperor Nothing
Islandia znana jest z tego, że okazuje się nieskończoną wylęgarnią talentów. Ari...
Read More
Leave a comment