We could be pretty happy – Myrra Rós w Krakowie, 18 października 2012

Najcenniejsze wspomnienie związane z tegorocznym upalnym latem to powrót z krakowskiego koncertu Myrry Rós w lutym. Czemu? Otóż, temperatura odczuwalna sięga +35 stopni Celsjusza, a człowiek nie ma szans na zamknięcie się w lodówce bądź schłodzenie w jakikolwiek inny sposób. W tym momencie wizja -20 stopni na termometrze, Myrry mówiącej, że jej przeokropnie zimno oraz własnych włosów wystających spod czapki, oszronionych już, jakbym osiwiała… bezcenne – od razu jest chłodniej na zewnątrz, a w środku cieplutko.

Zatem to już moje drugie bliskie spotkanie z muzyką Myrry Rós. Trzeba jej przyznać, że zawsze przywozi ze sobą fantastyczny ludzi – tym razem na scenie towarzyszył jej Danimal. Chłopak z gitarą. Z poczuciem humoru. Kiedy nie śpiewał i nie grał na swoim akustyku (co brzmi kilka razy lepiej na żywo niż na nagraniach studyjnych, dlatego, jeśli będziecie mieć okazję – biegiem na koncert), opowiadał historie o swoich piosenkach. Pewnie niewiele osób na sali znało wcześniej jego dokonania. A on ich kupił bez większego wysiłku. Doprowadził do śmiechu i… wyprzedania swoich płyt w Krakowie. To chyba jest jednoznaczne z tym, że Danimal musi wrócić ;)

A Myrra? Na scenie gitara akustyczna, basowa i wiolonczela. Zatem nieco inny skład niż poprzednio. Właśnie. Zamiast perkusji – wiolonczela. W tym momencie przepadłam. Taki gratis do doznań słuchowych, na który się zawsze łapię.

Koncert w dwóch słowach – sentymentalnie i gorąco. Chyba dla kontrastu z występem z lutego. Do pełnego odbioru koncertu Myrry przydałby mi się jeszcze włochaty dywan, kominek z igrającym ogniem i lampka grzanego wina. Dane nam było usłyszeć większość albumu Kveldúlfur. Myrra rozpoczęła z Láru lag, piosenką dla swojej córeczki, zagrała też Við og við z romantyczną genezą, moje ulubione Animal czy The house the home. Nie zabrakło także tytułowego Kveldúlfur (bo jakże by mogło…?), River czy odśpiewanego z pomocą całej sali Sail on. Ale były także nowe utwory, zarówno te radośniejsze, które powstały dzięki wizycie w Polsce, jak i bardziej smutne, można by powiedzieć – w jakiś sposób terapeutyczne. Był czas na uśmiech, na zamyślenie, na poczucie tego niemalże rodzinnego ciepła, jakim emanowali ze sceny.

Marzy mi się, że kiedyś pójdę do krakowskiego Kolanka na koncert, najlepiej islandzki, a prócz roweru i krzesełka dziecięcego pojawi się również kominek. I jeszcze ten włochaty dywan, bo grzaniec już jest. Wtedy będę sobie mogła posłuchać w domowej atmosferze takiej Myrry Rós. Tylko pytanie – czy wtedy w ogóle stamtąd wyjdę?

„And all I say is we could be pretty happy together or apart”

Zdjęcia: Kasia Klimek

Myrra na gogoyoko
Danimal

Written By
More from úlfurinn
HEIDRIK: o Polsce, nowym albumie i swojej sztuce
HEIDRIK to wszechstronny farerski artysta, mieszkający i tworzący na Islandii. Poznać jego...
Read More
Leave a comment