Festiwal Iceland Airwaves z każdym rokiem rośnię w siłę. W tym roku już po raz 16. centrum Reykjaviku zamieniło się pomiędzy 5 i 9 listopada w jedną wielką muzyczną scenę, a mnogość występujących artystów jest w stanie porazić, bowiem wszelkie plany, kogo należy zobaczyć, biorą w łeb już po pierwszych kilku godzinach – urok festiwali. Zatem przed Wami 10 najlepszych koncertów, które skutecznie przykuły moją uwagę.
Ta piątka Amerykanów opanowała scenę w Harpie by zalać ją różnokolorowymi światłami i dać dobry koncert, szerząc wszem i wobec swoje folkowe brzmienie z domieszkami country i psychodelii z energetycznymi wyładowaniami. Barwa głosu wokalisty nasunęła mi na myśl urocze kompozycje Cat Stevens. Zespół dopiero co wydał w tym roku debiutancki album zatytułowany Fear In Bliss.
Fufanu (kiedyś duet Captain Fufanu) dumnie prezentuje się w stylistce dark cold wave i poszerzonym w tym roku składzie o jednego z mocarniej grających bębniarzy, Frostiego Gnarra, który totalnie wsiąka w muzykę podczas występu. Mimo to, o uwagę na scenie efektywnie i bardzo ekspresywnie walczy wokalista, miotając się pośród gitarowych ścian dźwięków pełnych mroku i potężnie prowadzonej perkusji. Debiutancki krążek w drodze, czekam!
Jaakkoo Eino Kalevi urzeka swoimi nieśmiało prezentowanymi fuzjami popu i elektroniki rodem z Finlandii. Przedziwne, w dobrym tego słowa znaczeniu, dream disco jedynie z żywą perkusją, która buduje szkielet kompozycji. Nawiązania do disco, soulu czy funku, dźwięki wspaniałe do zabawy, lekko prezentowane, a w ostatnich utworze do składu dołączył naczelny saksofonista młodego pokolenia islandzkiej sceny muzycznej – Tumi Árnason.
7. For a minor reflection
Występ w Harpie wprost poraził typową dla zespołu energią z magnetyzującami wizualizacjami w tle. Zdawało się jakby wszyscy członkowie For a Minor Reflection mierzyli swoje siły z nieokiełznanym potworem zwanym dźwiękiem, szamotając się podczas heroicznej walki na scenie, ostatecznie wygrywając, by pokazać publiczności, że post-rock został stworzony po to, by nauczyć ludzi latać. Muzyka For a Minor Reflection jest niezwykle plastyczna i stymuluje wyobraźnię słuchaczy – cud, miód i orzeszki w czekoladzie.
6. Var
VAR zadebiutował w tym roku na Iceland Airwaves i zrobił to w pięknym stylu, porywając słuchaczy. Dźwiękowe pejzaże malowane w pełnym składzie, okraszone delikatnymi wokalami Myrry Rós i Júlíusa Óttara Björgvinssona, które swoją perełką subtelnością przypominiały mi, dlaczego kilka lat temu zakochałam się w Sigur Rós i Islandii. Do tego mocarna sekcja rytmiczna, która swoim monstrualnym potencjałem nie pozwala na chwilę znudzenia. A jeśli którykolwiek z islandzkich perkusistów zginie śmiercią nagłą za bębnami podczas koncertu, to będzie to właśnie Andri Freyr Þorgeirsson, który zresztą używa magii z For A Minor Reflection.
To amerykansko-nowozelandzkie trio odnalazło się na wielkiej scenie w Harpie wyśmienicie, z pasją i ogromną energią oferując szeroko rozbudowane i urozmaicone kompozycje ze spectrum od psych rocka przez hard funk po soulowe zagrywki z garażowym brudem i elementami lo-fi. Melodie szybko wpadają w ucho i przysparzają obu stronom tyle muzycznej radości co nowe zabawki pierwszego dnia w przedszkolu. Gitarzysta świetnie bawi się dźwiękami, sprawiając wrażenie, jakby to co robił, było banalnie proste, a od energetycznego szalenstwa do pozornie statycznego grania w siadzie skrzyżnym niedaleka dla niego droga. Ucztę dla oczu i uszu zapewniały także szalone akcje perkusyjne budujące interesujące przejścia pomiędzy utworami. Żeby nie powiedzieć – Unknown Mortal Orchestra mają perkusyjną bestię w składzie.
Nie mogę wyjść z podziwu, jak szwedzkie dziewczęta potrafią mnie niejednokrotnie oczarować. Urocza singer-songwriterka Alice Boman dała jedynie 25-minutowy występ, za to każda jego minuta pełna była emocji, delikatności i niesamowitego sposobu bycia artystki na scenie. Alice dysponuje leciutko drążym głębokim ciepłym głosem. Waiting, który otworzył koncert, a także utwór zamykający to jej solowy popis, przy którego uroku człowiek stara się prawie nie oddychać, by nie zaburzyć przepływu piękna. Resztę setu wykonała wraz z pełnym zespołem – perkusja, syntezator, sekcja dęta oraz wokal wspierający. Przedstawiła materiał ze swojego debiutanckiego albumu, który zabrzmiał tak kameralnie i intymnie, że nawet o niebo lepiej niż na płycie, która i tak urzeka od pierwszego przesłuchania. Szwedka nie pominęła przy tym również nowej kompozycji, dobrze rokującej na przyszłość.
Oyama daje koncerty, po których człowiek łaknie jeszcze więcej ich muzyki. Czwartkowy wieczór w Kexie był istną magią. Zespół zagrał jedynie (jeszcze nie zdarzyło się, bym była syta dźwięków po ich koncercie) pięć utworów, bombardując energią. Nowe kompozycje z Coolboy prezentują się naprawdę zacnie i bogato, a zespół udowadnia ich wykonaniem, że warto rozważyć wybór ich debiutanckiego albumu na płytę roku. Tym razem na scenie dołączyli do zespołu muzyczny magik i producent debiutanckiego albumu Pétur Ben oraz saksofonista Tumi Árnason. Ta żywiołowa ekipa zawsze podczas energetycznych koncertów serwuje widowiskowy finał zapewniony przez użycie miliarda gitarowych efektów. Nie zabrakło tego i tym razem. Sweet Ride to jazda bez trzymanki z widowiskowymi trikami jak wspinanie się na perkusję i gra na gitarze za głową.
Ten bezcenny moment, kiedy po dobrym koncercie jednego z, według mnie, godnych uwagi zespołów ktoś obok jest oniemiały z zachwytu. Dimma w swoim naturalnym środowisku (czyt. w mroku rockowego klubu Gaukurinn) pokazała na co naprawdę stać ten doświadczony zespół. Wprawili publikę w gorączkę swoim hard-rockowym show, idąc na całość i szalejąc w najlepsze z widowiskowymi solówkami na gitarze czy masywnym brzmieniem basu. Atmosfera tego mocarnego występu, wyzwalająca swego rodzaju dzikość, niemalże elektryzowała i czuły to obie strony, bo czarujący swoimi zdolnościami wokalnymi Stefán Jakobsson rozszalał się jak mało kiedy, wspinając pod sam sufit na finał koncertu. Panowie poszli na całość i było warto, bo festiwalowa publika oddała zespołowi nie mniej energi niż dostała.
1. Ham
Moim niekwestionowanym numerem jeden okazał się występ islandzkiej legendy wagi ciężkiej – HAM, która wystąpiła w KEX Hostel w piątkowy wieczór, a koncert był transmitowany przez amerykanską stację radiową KEXP. Do tej pory wydawało mi się, że nic nie jest w stanie zgnieść efektownej islandzkiej mrocznej trójcy Skálmöld, Sólstafir i Dimma. Zmieniłam zdanie po tym, jak Ham… rozniósł kosmos w pył. Już podczas próby dźwięku tłum wokół sceny był gęsty, a publiczność żywo reagowała synchronicznym masowym head-bangingiem, ale chyba nikt nie spodziewał się, ze wraz z pierwszymi dźwiękami właściwego występu rozpęta się istne szaleństwo (a za oknem wichura…). Ludzie stali, na czym tylko się dało, by zobaczyć zespół – stołach, krzesłach, ławkach, parapetach. Po prawdzie, nie tak łatwo ostatnimi czasy zobaczyć HAM na żywo, zatem reakcja nie powinna dziwić. Prócz tego muzycy zespołu zaskarbiają sobie uwielbienie publiczności od niemalże pierwszych sekund… Miażdżące ciężkie brzmienie wprowadziło słuchaczy w ekstazę. Chrapliwemu i głębokiemu wokalowi wtórowała cała sala, wspierając swoimi głosami, wyśmienicie się bawiąc. Czysta radość doznań przy energii metalu i hard rocka, utworach o miłości, zdradzie, przyjaźni i nienawiści. Potężna machina sekcji rytmicznej przetaczała się raz po raz przez salę KEX Hostelu, prezentując zarówno starsze utwory jak i killery z ostatniej płyty (Dauð hóra, Ingimar). Do tego ostre jak brzytwa gitary. KEXP dysponuje limitowanym czasem transmisji występów podczas Airwaves, ale to nie przeszkodziło. Niemalże 10 minut niebywałego głośnego aplauzu aż do bólu dłoni połączonego z nieustającym skandowaniem okazało się owocne! Giganci wrócili na scenę, by wśród wichury szalejącej na zewnątrz epicko zakończyć wieczór w KEXie burzą z grzmotami.
Pięć dni wzmożonej aktywności sejsmicznej na islandzkiej scenie muzycznej, do których artyści przygotowują się już od lata. Nie podlega wątpliwości, że Iceland Airwaves potrafi poruszyć słuchacza, ba, bywa, że nawet ogłuszyć, a zdecydowanie sprawia każdego roku, że słuchacz zaniemówi. To największe wydarzenie tego typu na Wyspie… i śmiało mogę powiedzieć, że przecież jedyne w swoim rodzaju, bo nigdzie indziej nie odnajdzie się tej atmosfery. Zatem warto przeżyć to na własnej skórze. Tutaj. W Reykjavíku. Już za rok.