Halfway Festival w 24 godziny

Wybierając się na Halfway byłem niemal pewien, że to będzie wyjątkowy festiwal. Doświadczyłem jednak czegoś, co zdecydowanie przekroczyło moje wyobrażenia. Pod każdym względem – muzyki, atmosfery, ludzi. Spędziłem tam tylko 24 godziny, zaledwie jedną, bajkową dobę, wyrwaną szarej codzienności. Za mało, za krótko.

W moim przypadku podróż na Halfway, to nie pół drogi, raczej wyprawa przez pół świata. Wiedziony ciekawością, zwabiony serdecznością organizatorów, obecnością wyjątkowych ludzi i wspaniałym zestawieniem artystów postanowiłem jednak wyruszyć. Choćby na jeden dzień.

Halfway to taka wyspa. Oaza spokoju, przyjaźni, radości. Skąpana w zieleni ukryta gdzieś wśród architektonicznego miszmaszu, starych kamienic, drewnianych domów z zarośniętymi ogrodami. Ale nietrudno tam trafić, choć w przypadku tego festiwalu nie sprawdzi się zasada „podążaj za tłumem”. Festiwalowe miejsce, choć nazwałem je wyspą, w istocie jest zielonym pagórkiem, na którego szczycie znajduje się amfiteatr przytulony do budynku filharmonii. Gdy pojawiłem się tam za dnia, właśnie trwała próba Williama Fitzsimmonsa. Korzystając z otwartych drzwi, mogłem wejść i przez chwilę poczuć przedsmak tego co później. Nie czułem się intruzem, raczej domownikiem, członkiem rodziny. W drzwiach pomogłem chłopakom z litewskiego Garbatego Basisty uporać się z wnoszeniem sprzętu. Uśmiech, życzliwość, serdeczność. To zapamiętam. Zresztą sam Białystok zaskoczył mnie otwartością i życzliwością ludzi. Od pierwszych chwil, aż do samego końca. Tak też będę pamiętał to miasto.

Sobotni koncert otworzyła Jóga. Doceniam występ chłopaków, widać było, że są przejęci, że mają świadomość tego, w jakim miejscu i towarzystwie grają. Dostrzegam w nich potencjał i widzę spory progres w tym, co robią, choć w mojej ocenie nie jest to jeszcze tak porywające, jak mogłoby być. Są młodzi, mają czas. Ale i tak poradzili sobie świetnie przyciągając uwagę publiczności i zdobywając jej sympatię. Moją także.

Trudniej mi się odnieść do tego, co zaprezentowali Garbanotas Bosistas, bo to nie moje podwórko, nie moja muzyka. Niewątpliwie charyzmatyczny frontman, świetny wokal i energia. Koncertowo – bardzo dobrze, ale ich płyty na półce nie mam.

 

Zupełnie inaczej ma się sprawa z Jessicą Larrabee i jej projektem She Keeps Bees. Od samego początku czułem ciarki na plecach. Wielka osobowość, świetny klimat, bez najmniejszego zarzutu – wokalnie, muzycznie, technicznie. Jessica przywiozła do Białegostoku smak Brooklynu, wysłużone buty, chropowate gitary fendera. I totalny luz. Szaleństwo. W jej głosie słychać było mnóstwo fantastycznych inspiracji – od Patti Smiths po Beth Gibbons, podanych w sobie tylko charakterystycznym stylu. Duet wspierała Anna Muchin (Scarlett O’Hanna), grając na gitarze, basowym korgu i innych… Na koniec zabrzmiał cover nieżyjącego już Jasona Moliny (Songs: Ohia). Jeden z mocniejszych akcentów tego dnia. Gdziekolwiek w świecie ich spotkacie, koniecznie pójdźcie posłuchać She Keeps Bees.

 

Szerzej o występie Vök pisałem tutaj. Rozwiali moje obawy, co do swoich możliwości koncertowych. Powiem więcej, odkąd usłyszałem ich na żywo, nagrania z płyt mocno zbladły. Energia i siła, którą oddają na scenie są nie do odtworzenia. Fascynuje mnie niepozorność Islandczyków. Pasja tworzenia, lekkość grania i głęboka świadomość muzyczna u tak bardzo młodych ludzi. Podkreślę jeszcze raz ich skromność i wrażliwość. Są urzekające. Halfwayowy koncert był dwugodzinną podróżą na Północ. Na Wyspę pokrytą polami lawy i mchem, na której mieszkają tacy właśnie ludzie. Było jak w Reykjaviku. Kameralnie, spontanicznie i wzruszająco, a przy tym profesjonalnie do granic możliwości. Miałem wrażenie, że publiczność, to moi znajomi, a zespół to młodsi koledzy z podwórka. Po koncercie, w reżyserce złapałem jeszcze Einara (Kjurr), zbierającego kable podpięte do miksera. Był totalnie zaskoczony, że ktoś go rozpoznał. Na Halfway wszyscy się znają.

Dwa słowa o tych, którzy siedzieli na widowni. Tak zdyscyplinowanej i skupionej publiczności nie spotkałem w żadnym innym miejscu. Nie było momentu, w którym ktoś zakłóciłby odbiór koncertu. Pamiętam, że zdarzało mi się wstydzić za innych, gdzieś na koncercie, festiwalu, na drugim końcu Polski. Tutaj było wręcz odwrotnie. Cieszyłem się, że jestem wśród tych, którzy potrafią docenić wysiłek artystów, nie szczędzą ciepłych słów ani oklasków.

Sobotnią noc dopełnił William Fitzsimmons. Delikatny, ciepły głos, brzmienie gitar. Zupełny kontrast, w stosunku do tego, co działo się na scenie chwilę wcześniej. Charakterystyczna sylwetka, broda, tatuaże. Osobiste anegdoty między osobistymi utworami. Z każdą chwilą William wciągał mocniej do swojego świata, a dźwięki jego muzyki ulatywały gdzieś w noc, ponad głowami słuchaczy. Zakończył bardzo intymnie, z gitarą pośród publiczności.

 

Wiem że zabrzmi banalnie, ale jestem bardzo wdzięczny za ten jeden dzień. Za festiwal, muzykę, atmosferę, za spotkania, rozmowy i noc, która okazała się za krótka. Tak jak te 24 godziny. Halfway zasługuje na więcej.

Written By
More from Bartek Wilk
0 replies on “Halfway Festival w 24 godziny”