Sala wypełniona po brzegi ludźmi, znającymi nie tylko tytuły utworów, ale ich teksty w języku islandzkim, wspaniała interakcja między zespołem a publicznością i ten niesamowity klimat… Okazuje się, że nie tylko Sigur Rós czy Kaleo potrafią wyprzedać swój polski koncert już kilka tygodni wcześniej. W roli niekwestionowanej gwiazdy muzyki z Wyspy świetnie sprawdza się także Sólstafir!
Ale zanim o headlinerze koncertu w krakowskim Kwadracie, muszę przywołać tych, którzy rozpoczęli ten wieczór. Niestety, choć pędziłem autostradą, nie zdążyłem dotrzeć na całość występu Árstíðir. Wszedłem do klubu w najgorętszym momencie ich koncertu – w trakcie ostatniego utworu. I choć z założenia ten wieczór poświęcony był muzyce metalowej zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony szczelnie wypełnioną salą. Árstíðir to grupa z nieco innej bajki, jednak klimat muzyki Północy i folkowe brzmienia Islandii fantastycznie sprawdzają się nawet w takiej sytuacji. Krakowska publiczność – w przeważającej większości rockowo-metalowa, okazała się niezwykle otwarta i z uwagą wsłuchiwała się w „Shades” do ostatniego dźwięku. A było czego słuchać, bo wraz z Árstíðir zagrał Hallgrímur „Grimsi” Hallgrímsson z Sólstafir. Niesamowicie mocne – a przecież akustyczne – zakończenie występu Árstíðir wywołało burzę oklasków. Zasłużoną. Choć żegnana brawami grupa zeszła ze sceny, dla jednego z jej członków wieczór dopiero się rozpoczynał… Ale o tym za moment.
Bardzo krótka przerwa, sprawna zmiana techniczna i już po chwili zabrzmiały pierwsze, o wiele mocniejsze dźwięki. Myrkur – to projekt Amalie Bruun. W tym roku wydała nowy album – Mareridt. Muzyka Myrkur to połączenie metalu, elementów nordyckiego folku z aranżacjami smyczkowymi i chóralnymi. Centralnym punktem kapeli i jej występu była oczywiście sama Myrkur (czyli Amalie). Ta drobna dziewczyna otoczona ścianą mrocznych i ciężkich gitarowych brzmień świetnie sobie radziła wypełniając salę głosem zgrabnie przechodzącym między czystym, melodyjnym śpiewem a szaleńczym wrzaskiem. Trzeba też przyznać, że zespół zadbał także o odpowiedni anturaż, obejrzałem więc i posłuchałem z ciekawością. Przyznam jednak, że ich żywe brzmienie ustępuje temu, czego możemy posłuchać na płycie, dlatego choć występ Myrkur trwał najwyżej 40 minut przydarzyło się też kilka nudniejszych fragmentów.
Przerwę po występie Amalie i towarzyszących jej muzyków wypełnił Steindor Andersen. Śpiewane przez niego pieśni rimur sączyły się z głośników kojąc brutalnie nadwyrężone bębenki słuchowe i wprowadzając na powrót klimat rodem z islandzkich fjordów. Krzątający się po scenie i podłączający swoje instrumenty muzycy Sólstafir z wyglądem bardów i niespiesznymi ruchami śmiało sami mogliby wyśpiewać rimur, zresztą pewnie nie tylko ja miałem wrażenie, że to przecież w jakiejś części także ich muzyka… Chwilę później, już podczas pierwszych dźwięków Náttfari (granego z płyty jako intro) sala eksplodowała falą entuzjazmu, a pojawienie się muzyków na scenie wywołało totalną burzę. W wypełnionej do ostatniego miejsca sali zrobiło się jeszcze ciaśniej, wokół pojawili się też ludzie w koszulkach najdobitniej świadczących o tym, kto jest bezdyskusyjną gwiazdą tego wieczoru. I zaczęło się.
Perfekcyjne brzmienie, idealne nagłośnienie (choć Addi – wokalista Aðalbjörn Tryggvason – zdawał się mieć na początku problem z odsłuchem) i niesamowita moc. Sólstafir nie ma słabych punktów. Ich koncert wciąga od pierwszych dźwięków, przenosi do innego świata, do miejsca, w którym najpotężniejsza jest natura, gdzie moc tkwi w żywiołach, a groza wyłania się z ośnieżonych skał czy spienionych fal. Śpiewny krzyk Addiego, przepełniony nostalgią, brzmiał momentami jak wołanie człowieka, który wobec tej potęgi wyraźnie odczuwa swoją bezsilność, trochę obłąkańczo, jakby w szaleńczym transie. Islandzki to trudny język, tamtego wieczoru w Krakowie przekonałem się jednak, jak wiele osób zna teksty piosenek Sólstafir na pamięć. W przerwach między kawałkami Addi nie mówił wiele, zwłaszcza o kolejnych utworach. Jak zastrzegł, rzadko zdradza o czym opowiadają ich piosenki. W jednym przypadku zrobił jednak wyjątek i tak oto wstęp do Bláfjall poprzedzony został przejmującym apelem o wyciągnięcie ręki i rozmowę z tymi, którzy są w pobliżu, a zmagają się z samotnością, depresją, uzależnieniami. Nie był to moralizatorski przekaz domorosłego kaznodziei, raczej wyraz szczerej troski o przyjaciół. Wynikający, jak łatwo się domyśleć, z własnych doświadczeń. W końcu „Czarna Góra” to rozliczenie Addiego z miejscem, z którego pochodzi…
Wspomniałem już o perfekcyjnym dźwięku. Jakkolwiek fantastycznie brzmią albumy Sólstafir – najnowszy, Berdreyminn czy mój ulubiony Svartir Sandar, nagrywane przecież pod okiem Birgira Jóna Birgissona w Sundlaugin, to odbiór ich muzyki na żywo jest zupełnie inny. Dopiero na koncertowej sali moc wzmacniaczy Orange w połączeniu z brzmieniem gitar przerabianych ręcznie przez Gunnara Örna i basu Rickenbackera podkręconych do odpowiedniego poziomu nabierają prawdziwie soczystego brzmienia. Przy całym ciężarze gatunkowym muzyki Sólstafir niesamowita jest lekkość z jaką panowie grają. Sæþór, brodaty gitarzysta w charakterystycznym szerokim kapeluszu, wyglądem przypominający bieszczadzkiego zakapiora, po scenie przechadzał się wolno i wydawał się ledwie dotykać strun. Zupełnie inaczej niż Svavar, basista pełen energii, w ciągłym ruchu, nieustannie wymachujący dwoma blond-rudymi warkoczami. W kącie sceny, z mroku wyłaniała się też postać wspomnianego już na początku Raggiego, który wspierał grupę na instrumentach klawiszowych (także Rhodesa). Choć starał się pozostawać w cieniu, świetnie dopełniał brzmienie Sólstafir. Buzująca w Raggim energia sprawiła, że w pewnym momencie porwał keyboard i zaczął z nim szaleć za plecami kolegów. W centralnym miejscu sceny, zza wielkiego zestawu perkusyjnego widoczna była jedynie twarz Grimsiego, na niej żadnych oznak zmęczenia. Bębniarz pozostawał jednak w ciągłym kontakcie wzrokowym z Addim, odczytując intencje z jego gestów i mimiki.
Podczas krakowskiego koncertu zabrzmiało w sumie 10 utworów. Poza pełniącym rolę intra Náttfari zagrali też cztery kawałki z ostatniej pyty Berdreyminn (Silfur-Refur, Ísafold, Hula i wspomniany Bláfjall), pojawiły się też Ótta i Lágnætti (z albumu Ótta, 2014), Fjara z płyty Svartir Sandar, a także Köld i kończący koncert Goddess of the Ages (album Köld, 2009). Publiczność miała więc okazję posłuchać przekroju tego, co w muzyce Sólstafir działo się w ostatnim dziesięcioleciu.
Sólstafir to świetnie zgrana paczka, widać i słychać lata wspólnego grania. Panowie mają przecież za sobą wiele albumów, wiele muzycznych epizodów – od tych zdecydowanie mocniejszych, po niemalże rockowe. Bije od nich prawda i artystyczna szczerość. W muzyce Sólstafir, w ich zachowaniu na scenie nie ma ani odrobiny fałszu, wszystko wypływa prosto z serc – rockowo-metalowo-brodatych serc. Dopełnieniem całości jest też image zespołu – kapelusze, skórzane kamizelki, kowbojskie buty – wszystko tak prawdziwe, naturalne i spójne z tym, czym tak naprawdę jest Sólstafir.
Na koniec jeszcze mała refleksja. Choć zawsze zaliczałem Sólstafir do moich ulubionych grup, dziś muszę uderzyć się w piersi i wyrazić skruchę. Nie doceniałem ich koncertowej mocy. Powiem więcej, był w moim życiu taki okres, kiedy muzyka metalowa była mi bardzo bliska. Z czasem to się zmieniło i wydawało mi się, że ciężkie granie, zwłaszcza na żywo, nie wzbudzi już we mnie takich emocji. Sólstafir udowodnili, że byłem w błędzie.
Zdjęcia: Bartek Wilk
Fragmenty koncertu pojawiły się też w naszej radiowej audycji Tónlist w Radio Centrum Politechniki Rzeszowskiej – podcast audycji dostępny na naszym mixcloudzie – https://www.mixcloud.com/muzykaislandzka/tónlist-muzykaislandzkapl-12122017/