Znacie duńskie słowo hygge? Tak, wszędzie go pełno. W czasopismach, instagramach i książkach. A czy wiecie, że „Orna” to islandzki odpowiednik hygge? Tak też zatytułował swój najnowszy album Teitur Magnússon. To płyta ciepła, pozytywna, pełna luzu i radości grania. Teitur Magnusson – Orna / recenzja.
W ubiegły wtorek w sieci pojawił się nowy klip Teitura Magnússona. To wideo do utworu Kollgátan. W ten dość bezpośredni sposób Teitur przypomniał mi o sobie, a ja postanowiłem przypomnieć o nim Wam. Zwłaszcza, że muzyka tego artysty idealnie nadaje się do słuchania w czasie zimy, świąt i ferii. Tak, to właśnie klimat „Orna”. Zgodnie ze swoim znaczeniem (i przywołanym już duńskim odpowiednikiem), powinien wprowadzić Was w specyficzny stan przyjemności podobnej do tej, którą czerpiecie z przebywania w ciepłym domu, w pobliżu rozgrzanego kaloryfera, gdy wyglądacie za ciemne okno trzymając w dłoniach kubek ciepłego ziołowego naparu. Teitur trafia w punkt. Jego muzyka jest właśnie taka. Szukacie magii i elfów? Nie tutaj.
Teitur Magnússon to 31-letni muzyk i frontman znanej kapeli reggae Ojba Rasta, singer-songwriter. W 2014 roku wydał swój pierwszy solowy album zatytułowany „27”. Od tamtego czasu sporo się jednak zmieniło. Jak mówi artysta, w ciągu czterech lat 9-krotnie się przeprowadzał, urodziła mu się też dwójka dzieci. Nie wiem jak z przeprowadzką, ale z własnego doświadczenia wiem, że dwoje dzieci pod jednym dachem to wyższy poziom zaawansowania w poszukiwaniach czasu na własne myśli.
Magnússon to człowiek niezwykle pozytywny – to nie tylko słychać, ale i widać. Bardzo charakterystyczny wygląd lekkoducha idzie w parze z muzycznym klimatem. „Orna” nie jest powtórką czy nawet rozwinięciem debiutanckiego albumu, w którym obok różnych dziwnych wpływów pojawiały się także nawiązania do tego, co robił z Ojba Rasta. Wprawdzie na „Orna” Teitura wspiera Arnljótur Sigurðsson, z którym współtworzyli Ojba Rasta, ale stylistyka tej płyty jest zupełnie inna. A jednocześnie kompozycje brzmią świetnie. Być może Mike Lindsay zrobił tu swoje, a nawet, zgodnie z tym co mówi sam Teitur, może i wywrócił jego utwory do góry nogami. Płyta brzmi jednak dobrze i tworzy jedną zgraną całość. Ciężko szukać porównań. Melodyjne piosenki, delikatne dęciaki w refrenach, swingujące rytmy, gdzieś między trójkowymi „Przyjaciółmi karpia”, Jaromirem Nohavicą i Juniusem Meyvantem. Rozbieżność nieprzypadkowa.
Dodajmy, że album został bardzo dobrze przyjęty na Islandii. W podsumowaniu 2018 roku wg Straumur znalazł się w pierwszej piątce. Obawiam się jednak o przyjęcie „Orna” w Polsce. Język islandzki, choć pięknie śpiewany, w takiej stylistyce (czasami celowo dość kiczowatej) może być ciężko strawny dla tych, którzy nie darzą go uwielbieniem. Dajcie jednak szansę Teiturowi, może „Orna” sprawi, że Wasze święta będą weselsze i cieplejsze. I bardziej islandzkie.