Najważniejsze albumy 2021 roku

Cieszę się, że w końcu mogę się z Wami podzielić moim osobistym podsumowaniem tego, co w muzyce islandzkiej wydarzyło się w ubiegłym roku. Znajdziecie tu płyty, które uznałem za najważniejsze, które towarzyszyły mi w ubiegłorocznej codzienności, zaprzątały moje myśli i zapętlały odtwarzacz lub na dłuższą chwilę zaciekawiły. Niektóre, ważne albumy pominąłem, dlatego że nie powstała między nami chemia i bliższa osobista więź. Są tu płyty islandzkich artystów, ale też albumy nagrane na Islandii przez artystów z innych stron świata czy wydane przez islandzkie wytwórnie. Klasyka, neoklasyka, ambient, elektronika, indie-rock, post-punk, eksperymentalna, jazz i pop, w bardzo różnych, nierównych proporcjach. Jak mówi jeden z wspominanych przeze mnie w tym podsumowaniu artystów, każdy czas i każde miejsce mają swoje brzmienie, ono objawia się światu poprzez muzykę. Dla mnie 2021 rok brzmiał właśnie tak…

Tunglleysa, Stereo Hypnosis, Mikael Lind, S.hel, Jóel Sigurðsson, Rose Riebl, Dustin O’Halloran, Oh Mama, Lúna, Rakel, Anna Greta, Greta Maria, BSÍ, Ateria, Snorri Hallgrimsson, Eydís Evensen, Axel Flóvent, Sakaris, JFDR.

Najważniejsze albumy 2021 muzyka islandzka

2021 nie był czasem, który w jakiś szczególny sposób będę chciał zapamiętać. Pierwszy pełny rok z koronawirusem w tle. Już nie zaskoczenie, ale jego przytłaczająca obecność. Piętno psychiczne i mimo nadziei w szczepieniach, ograniczenie życia, z krótkimi oknami przypominającymi o tym, że świat może wyglądać jak kiedyś. Do cyfry na końcu nie zdążyłem się przyzwyczaić i nowy, 2022 rok powitałem z wrażeniem, że coś mi uciekło. Kiedy spojrzałem wstecz i przyjrzałem się temu, co muzycznie zostawił po sobie ubiegły rok na Islandii okazało się, że nie był to jednak czas przespany. Pandemia nie podcięła skrzydeł artystom. Owszem, utrudniła życie, bo jednak zdecydowana część koncertów została odwołana lub przeniesiona w bliżej nieokreśloną przyszłość.

Ci, którym udało się zaplanować dłuższe lub krótsze trasy w czasie najmniejszych obostrzeń, zdążyli złapać oddech na scenie. Pozostali mieli za to więcej czasu na pracę w studiu, w domu, czy gdziekolwiek los zamknął ich połączenia lotnicze. Tę izolację, wrażenie zamknięcia, wewnętrznego niepokoju słychać w muzyce. Jak mówi jeden z wspominanych przeze mnie w tym podsumowaniu artystów, każdy czas i każde miejsce mają swoje brzmienie, ono wychodzi na świat poprzez muzykę. Dla mnie 2021 rok brzmiał właśnie tak…

Tunglleysa: Tunglleysa

Stereo Hypnosis: Hvolf

Dla mnie osobiście był to rok islandzkiego ambientu, albo też muzyki mniej lub bardziej z ambientem powiązanej. Największą uwagę zwróciłem na projekty Pana Thorarensena i Thorkella Atlasona. Nagrana przez ten duet płyta Tunglleysa z udziałem estońskiej wokalistki Mari Kalkun to wg mnie album, który rozświetlił 2021 r. Świetna technicznie i muzycznie opowieść pozwala odpocząć, a jednocześnie wybija się ponad muzykę tła. Ma wszystko to, co od zawsze przyciągało mnie do islandzkich produkcji – nastrój tajemnicy, bogate, wielowarstwowe brzmienie, które nawiązuje do tradycji folku, a jednocześnie wnosi coś zupełnie nowego. Uwielbiam ambient z wykorzystaniem gitary, a Atlason potrafi zagrać z niesamowitym wyczuciem. To też album, którym panowie definitywnie żegnają się z klimatem tworzonym dotąd pod nazwą Ambatt.

A kiedy do Pana i Thorkella dołącza Óskar Thorarensen (ojciec pierwszego z nich), przechodzimy w inny wymiar. Stereo Hypnosis to bowiem projekt, który otwiera bardziej rozmyte i kontemplacyjne przestrzenie. Zdecydowanie więcej tu elektroniki, świetnie uzupełnianej przez delikatne brzmienia perkusyjne. Mam wrażenie, że Hvolf jest pewnym uzupełnieniem Tunglleysa (albo odwrotnie). Zaczyna się się jak epicka opowieść, pełna wzniosłych brzmień. Szybko jednak nabiera tego elektronicznego i eksperymentalnego charakteru, który konsekwentnie towarzyszy Stereo Hypnosis do ostatniego dźwięku ich najnowszej płyty.

Mikael Lind: Current Creations, Geographies, RAMMI (wspólnie z S.hel) i Celistial (gościnnie na albumie Johanny Sjunnesson)

Ale to dopiero początek długiej listy płyt pozostających w instrumentalnym, ambientowo-elektronicznym klimacie. Bardzo pracowity rok miał pochodzący ze Szwecji, a mieszkający i tworzący w Reykjaviku Mikael Lind. W marcu wydał album Current Creations, a w sierpniu pojawiła się jego kolejna pełna płyta – Geographies. Oba albumy bardzo delikatne w brzmieniu, łączące dźwięki pianina, smyczków z elektroniką i warstwami ambientu, a wszystko okraszone elementami eksperymentalnych dodatków. Jak zawsze w przypadku Linda dużo tu melancholii, a zarazem całe mnóstwo świetnych melodii i harmonii, które szybko wkręcają się w ucho. Myli się jednak ten, kto myśli, że artysta zamknął rok tymi dwoma wydawnictwami. Dwie kolejne EPki nagrał i wydał we współpracy z innymi artystami.

Pierwsza z nich to Rammi (z islandzkiego „rama”) – powstała z połączenia muzycznych talentów Linda i Sævara Helgi Jóhannssona (S.hel) a także we współpracy ze słowacką malarką i artstką wizualną Rachel Jutkovą. Rammi, to próba rekonstektualizacji pianina, którego dźwięki eksplorowali w odnowionym Greenhouse Studios Valgeira Sigurðssona. Epka zawiera cztery wariacje (zabawa tematem albumu widoczna jest także w tytułach poszczególnych utworów). Jest czymś w rodzaju muzycznego dialogu dwóch artystów i przywodzi na myśl wspólne nagrania Arnaldsa z Frahmem czy Hallgrimsona z Wederem. Drugą epką, w której nagraniu uczestniczył Mikael Lind (syntezatory, efekty i mix) jest album Celistial szwedzkiej wiolonczelistki Johanny Sjunnesson. Artysta pojawił się w czterech z sześciu utworów (w jednym zagrał też islandzki duet Hugar). Celistial to zbiór interpretacji klasycznych utworów (Henry Purcell i John Dowland) lub też utwory inspirowane tematami klasycznych twórców (Bach, Vivaldi, Marais). To płyta piękna i poruszająca, obowiązkowa i bardzo ważna pozycja wśród najlepszych wydawnictw ubiegłego roku.

Jóel Sigurðsson: Rembrandt Republiek

Kolejna perełka łącząca elektronikę, neoklasykę i ambient to album zatytułowany Rembrandt Republiek. Płyta Jóela Sigurðssona, mieszkającego w Reykjaviku multiinstrumentalisty jest połączeniem dźwięków pianina, smyczków, syntezatorów, gitar akustycznych i instrumentów orientalnych, jak japońskie taishgoto czy hinduski bulbul tarang. Album zręcznie i płynnie zmienia swoje brzmienie rozpoczynając bliżej neoklasyki i z biegiem kolejnych utworów ewoluuje w stronę elektroniki i eksperymentalnego ambientu. Jóel wraz z przyjaciółmi (muzykami, projektantami, grafikami) uruchomił też własną wytwórnię. Założeniem Damrak Records jest promowanie artystów tworzących w gatunkach hip-hop, house, techno, elektroniki, trip-hopu czy ambientu. Inspiracją dla twórców stała się scena muzyczna Amsterdamu, w którym Jóel mieszkał kilka lat temu. Echa holenderskich inspiracji słychać też w Rembrandt Republiek.

Rose Riebl: Do Not Move Stones

A skoro już poruszyłem temat wytwórni… INNI – jeden z moich ulubionych, islandzkich labeli, kierowany przez wspaniałego artystę Atliego Orvarsona także wydał kilka interesujących albumów. Przede wszystkim Do Not Move Stones – pochodzącej z Melbourne pianistki Rose Riebl. Niech Was ta Australia nie zmyli. Płyta Rose do szpiku kości przesiąknięta jest Islandią. Artystka od dziecka marzyła o wyprawie na Wyspę. Podczas studiów, na ścianie swojego pokoju miała zawieszoną wielką mapę Islandii. W końcu, w 2015 roku dotarła do Reykjaviku. Był luty, a jej walizka zaginęła. Zaopatrzyła się więc w islandzkie ubrania w jednym ze sklepów prowadzonych przez organizacje dobroczynne. Zwiedzała Wyspę słuchając Sigur Rós, Asgeira czy Jóhanna Jóhannssona, podróżowała, jak we śnie…

Wrażenia i wspomnienia Islandii Rose zawarła na albumie Do Not Move Stones. Wiatr, śnieg, niebo, dźwięki, kolory… Jak w „An Ending, Go Back to the Beginning”, gdzie pojawiają się dźwięki wiatru, słyszanych z daleka syren, w końcu melodia, która wciąga pod załamujące się fale. Jak mówi Rose w wywiadzie dla Clash Music: „Ten album jest pełen wspomnień małych miasteczek, czarnego piasku plaży Reynisfjara, popołudniowej burzy zakończonej błękitem nieba i spokojnym falowaniem oceanu. Przypominam sobie obrazy z tej podróży siedząc przy fortepianie i piszę muzykę z nadzieją, że to coś, w czym ludzie mogą zniknąć, jak w krajobrazie, jak w drzwiach, które najpierw otwierają się, a potem zamykają za Tobą”.

Dustin O’Halloran: Silfur

Tej płyty, a przynajmniej kilku utworów, które z niej pochodzą, słuchałem w 2021 najczęściej. Chyba musiałem to robić nieświadomie, bo statystyki Spotify i jego algorytmów szczerze mnie zaskoczyły. Po głębszym namyśle doszedłem jednak do wniosku, że wcale mnie to nie dziwi. Rzeczywiście trudno się oderwać od najnowszego albumu Dustina O’Hallorana i przy jego kolejnych odtworzeniach okazywało się, że znam już przecież niemal każdą nutę, każdy zagrany dźwięk. Srebro – tak można przetłumaczyć tytuł tej piękniej fortepianowej opowieści. To z powodu podarunku, jaki artysta otrzymał w czasie sesji nagraniowej na Islandii. Silfurberg (srebrna skała) to islandzki kryształ, który pomógł O’Halloranowi skonkretyzować swoje myśli. Jak mówi sam artysta: „światło wpadające do tego kryształu znajduje swoje odzwierciedlenie w dwóch perspektywach. Poczułem, że to właśnie robię nagrywając tę płytę. I czułem też, że miejsce, w którym człowiek się znajduje zawsze ma swoje brzmienie, które przychodzi przez muzykę”.

Artysta dzieli swoje życie między Reykjavik i Los Angeles. Nad nagraniem Silfur pracował jednak wyłącznie na Islandii, czerpiąc inspiracje z unikalnej atmosfery Wyspy w czasie izolacji. Sięgnął po kompozycje ze swoich czterech solowych albumów i spojrzał na muzykę, którą tworzył w ciągu ostatnich 15 lat z perspektywy tego islandzkiego doświadczenia. O’Halloran rozpoczął pracę nad albumem w Akureyri. Inspirowało go brzmienie islandzkich przestrzeni, starych kościołów, ich historia i akustyka. Kompozycje powstawały w różnym czasie i miejscach – we Włoszech, Niemczech i w końcu również na Islandii. To płyta bardzo oszczędna w formie. Poza fortepianem Dustina, pojawia się tylko kwartet smyczkowy. Ale to fortepian jest najważniejszy, jego pierwszy i ukochany instrument. Jak sam twierdzi, pozwala mu zostać sam na sam z własnymi myślami i odciąć się od szumu świata. Zapewniam, że słuchając Silfur doświaczycie tego samego.

Oh Mama: Timarit, Blokkir, Dalir i Husgogn

Bardzo cicho, bez rozgłosu, w zupełnej tajemnicy – także tej dotyczącej autora/producenta pojawiło się w ubiegłym roku kilka wydawnictw projektu Oh Mama. To aż cztery długie płyty: Timarit, Blokkir, Dalir i Husgogn. Każda z nich utrzymana w nieco innym tonie – elektronika, ale dość kolorwa, zabawna, czasem bardziej imprezowa, kiedy indziej znów brzmiąca jak muzyka ulicy. Loopy, melodie sample, czasem głosy – raczej nie wokale, ale odgłosy ludzkich rozmów. Wszystko brzmi świetnie i słychać w tym rękę dobrego producenta. Tylko właśnie, kim on jest? Informacji o Oh Mama trudno szukać w Internetach. Ważną wskazówką jest wytwórnia, która wydała wszystkie albumy – Raftónar. Wtajemniczeni wiedzą, że prowadzi ją Jonas Thor Gudmundsson. Ci bardziej wtajemniczeni, znający ogromne poczucie humoru Ruxpina mogli zacząć snuć przypuszczenia widząc aliasy producentów J-Fab & Y-Co.

Ostatecznie tajemnicę zdradziła pierwsza strona islandzkiego dziennika Morgunblaðið. Trzeba było wprawdzie poczekać do stycznia tego roku, ale oto na pierwszej stronie dziennika pojawiło się zdjęcie Jonasa i tytuły czterech albumów Oh Mama. Wszystko stało się więc jasne. Oh Mama to projekt, który powstał z braku czasu. Tak, to utwory które powstały po narodzeniu najmłodszego dziecka Jonasa. Artysta postanowił wówczas stworzyć sobie odskocznię, dzięki której nie tracił kontaktu z muzyką – w sensie twórczym i w wolnych chwilach komponował nowe utwory, odbiegające klimatem od tego, z czym do tej pory był kojarzony. Jak widać, wolnego czasu miał dość sporo, bo uzbierał się materiał na cztery longpleje! Oh Mama, czekamy na kolejne!

Lúna: 0121

W ostatnich dniach grudnia ubiegłego roku, niemal rzutem na taśmę, pojawiła się też inna ważna płyta. Do grupy Lúna mam bowiem bardzo osobisty stosunek. Ich pierwszy album wydany w 2001 r. był jednym z moich pierwszych islandzkich odkryć w kategorii zepołów dziwnych, fascynujących i tajemniczych (bo brak o nich informacji, bo pamiętam, jak na polskim forum fanów Sigur Rós, z pomocą znajomych Islandczyków próbowaliśmy odszyfrować tytuły utworów). Lúna zawsze była czymś więcej niż zespołem, projektem artystycznym w wielu wymiarach.

Pojawienie się płyty 0121 było dla mnie zaskoczeniem, zwłaszcza, że projekt był już zupełnie nieaktywny. Okazało się jednak, że to wytwórnia Bad Taste wpadła na pomysł wydania utworów, zarejestrowanych podczas sesji do pierwszej płyty. Uzupełniono je nagraniami z sesji dla islandzkiego radia RAS. Zespół miał więc okazję przemówić raz jeszcze i pożegnać się z fanami. Bo takie właśnie było zamierzenie – 0121 to płyta pożegnalna, zamykająca rozdział pod nazwą Lúna. Muzycznie – radość z kolejnych kompozycji, choć z perspektywy czasu słuchanie tych nagrań sprawia, że lekko się uśmiecham. Brak im doskonałości, słychać niedociągnięcia, brzmienie też jakby z innych czasów. I w tym tkwi cały urok tej płyty. To sentymentalna podróż w czasie, powrót do początku lat 2000. Wtedy muzyka brzmiała inaczej… i świat był inny, o wiele prostszy.

Rakel: Nothing Ever Changes EP

2021 rok był też czasem udanych debiutów. 7 maja Sony Music Iceland wypuściło przepiękną EPkę RAKEL. Artystka nagrywała już wcześniej m.in. z Axelem Flóventem, ZAAR czy Salome Katrin, ale Nothing Ever Changes to jej pierwsze solowe wydawnictwo. I muszę przyznać, że to fantastyczna, choć krótka płytka. Zaczyna się brzmieniem akustycznej gitary, przy można wsłuchać się w niezwykły głos Rakel. Pierwsze skojarzenie przywołuje Emilianę Torrini, ale błędnie. Kolejne utwory nabierają mocy i tempa. Są elektroniczne, popowe, wypełnione beatem, basem, syntezatorami, ale i przestrzennymi smyczkami. Najważniejsze jednak, że nie można się oderwać od brzmienia głosu wokalistki. Delikatny, a pod powierzchnią ma mnóstwo piachu, wciąga i hipnotyzuje. Liczę i czekam na pełną płytę. Rakel podbije islandzki rynek.

Anna Greta: Nightjar in the Northern Sky

Pozostanę jeszcze na chwilę przy wokalistkach. Nightjar in the Northern Sky to płyta na której Anna Greta, islandzka pianistka mieszkająca w Szwecji, pokazuje swój – równie wielki – kunszt wokalny. To taki delikatny, bardzo melodyjny, ale wciąż jednak jazz. Jeśli muzyka Anny Grety dotyka popu, to bardzo delikatnie i ze smakiem. W jej utworach jest jednak ta islandzka pogoda, nastrój i magia – jak w moim ulubionym Falling Down. Pyta bardzo entuzjastycznie przyjęta została przez szwedzką i niemiecką prasę muzyczną. Wydaje mi się, że Anna Greta na stałe dołączy do panteonu świentych islandzkich artystów jazzowych, których przecież nie brakuje. Mam jednak przy tym jakieś nieodparte wrażenie, że jej kariera zdecydowanie lepiej rozwinie się poza Islandią. Jestem tą płytą szczerze zaskoczony i pozostaje pod wrażeniem, jakie na mnie zrobiła.

Greta Maria: Axlir

Z kolei Greta Maria to artystka która wychowywała się na Islandii, w Danii i Szwecji. Ostatecznie osiadła w Berlinie, gdzie mieska i tworzy. W październiku, nakładem Welfare Sounds ukazała się jej pierwsza płyta – Axlir. Pełne melancholii kompozycje uzupełniają teksty pisane po islandzku ale też po szwedzku. Przyprawiający o dreszcze głos świetnie brzmi z dość surowym brzmieniem pianina, basu i perkusji. Czasem, choć raczej z rzadka pojawiają się syntezatory. Brzmienie muzyki Grety Marii przypomina mi trochę dokonania Efterklang, w melodyce, ale i brzmieniu instrumentów (zwłaszcza basu) i frazowaniu. Jest dość szorstko, post-punkowo, jakby całość została nagrana w miejskim domu kultury, albo w szkolnej sali prób. A jednak wszystko do siebie pasuje, a dźwięki kolejnych utworów otulają ciepłem i roztapiają od środka. Uwielbiam takie płyty.

BSÍ: Someties depressed… but always antifascist

Punk, lofi, indie? Nie ma na świecie drugiego takie duetu jak BSÍ! Sigurlaug Thorarensen i Juliusa Polluxa Rothlaendera kocham bezgranicznie za wszystko co i w jaki sposób robią. „Someties depressed… but always antifascist” to płyta prawdziwa i szczera. Oszczędna w środkach a niezwykle silna w przekazie. Wydana w maju, nagrywana w Reykjaviku i Berlinie, miksowana w Londynie, z masteringiem w NY. Brzmi światowo i moim zdaniem zasługuje na szerokie zainteresowanie – zwłaszcza, że w połowie zaśpiewana jest po angielsku. To część punkowo-melancholijna. Delikatny i melodyjny głos Sigurlaug kontrastuje z surowym, brzmieniem, opartym głównie na basie i perkusji. Z kolei islandzka część albumu jest bardziej zakręcona, zdecydowanie szybsza i dająca większe pole do zabawy na żywo.

BSÍ to jedna z tych kapel, które bardzo chciałbym usłyszeć i zobaczyć na koncercie. Udało im się wprawdzie wstrzelić w jesienne poluzowanie obostrzeń i zagrać krótką trasę, ale tylko na zachodzie Europy. Do Polski jeszcze nie dotarli.

Ateria: and_vari

Gdy podczas radiowej rozmowy z Ateria zapytałem o pandemię, Eir, Ása i Fönn odpowiedziały: „To był trudny czas i z trudem przez niego przebrnęłyśmy. Jednocześnie to był dobry czas na pisanie smutnych rzeczy. Łatwiej pisać smutne piosenki, gdy jesteś smutny. Miałyśmy też więcej czasu na próby i na nagrywanie. Pandemia dała nam trochę takiej kreatywnej przestrzeni”. Właśnie dzięki tej przestrzeni udało się dokończyć pracę nad kolejnym świetnym albumem – „and_vari”.

Ale od początku. Eir i Ása są rodzeństwem, Fönn jest ich kuzynką. Zespół łączą więc więzy rodzinne. To ważne, bo pokazuje, że na Islandii muzykę tworzy się z potrzeby wewnętrznej, dla radości, po to, by rozwijać siebie, a nie z myślą o karierze, sławie i pieniądzach. Ateria jest tego świetnym przykładem, wygrały przecież festiwal Músíktilraunir, bez żadnego doświadczenia scenicznego, były wręcz zaskoczone tym sukcesem. Zacne jury wiedziało jednak co robi, zauważyło w nich to, co najcenniejsze. Wielką pasję. W pracy nad albumem Aterię wspomagał Albert Finnbogason. Efekt jest imponujący.

And_vari to album dojrzały i dopracowany, klimatyczny i mroczny. Muzycznie gdzieś między folkiem (czerpią z islandzkich tradycji muzycznych), gotykiem a rockiem. Wymykają się jednak prostym klasyfikacjom, co jest ich wielkim atutem. Do swojej twórczości podchodzą w sposób dość tradycyjny – to takie klasyczne trio: gitara, perkusja i bas/wiolonczela. Zależy im na szczerości – utwory nie są produkowane i polerowane w studiu, sztucznie zmiękczane i okraszane modną elektroniką. Wręcz przeciwnie, nie ma tu nic ponad to, co niezbędne. W muzyce Aterii dominuje jednak smutek, jak to same określiły podczas mojego radiowego wywiadu – pewien rodzaj melancholii. Dodajmy, że Eir i Ása rozwijają się też w innych muzycznych projektach. Mimo młodego wieku, to artystki o bardzo dużej świadomości i wrażliwości muzycznej. Wiem, że zaskoczą nas jeszcze wiele razy.

Snorri Hallgrimsson: Landbrot II

Ważnym momentem 2021 roku było wydanie drugiej części albumu Landbrot Snorriego Halgrimssona. To przecież jeden z najważniejszych, a według mnie, wciąż jeszcze nienależycie docenianych kompozytorów i artystów z Islandii. Czekałem niecierpliwie na tę płytę Snorriego. Jego muzyka towarzyszy mi od lat, podziwiam jego talent i choć wiem, że kariera artysty rozwija się nieustannie (muzyka filmowa, remiksy, współpraca z innymi kompozytorami) to ciągle czekam na eksplozję.

Landbrot II, czy też już w całości, jeden pełny album Landbrot, bez podziałów na części, niesie ze sobą dużo emocji. Choć to oczywiście stonowana płyta, opierająca się na fantastycznym brzmieniu pianina z bardzo, bardzo delikatną sekcją smyczkową. Wszystko jest nieskazitelnie czyste, a jednocześnie prawdziwe, słychać pracę instrumentu, palców, oddechy. To płyta, która wymaga całkowitego wyciszenia i skupienia, wręcz ciszy. Urzeka fantastyczna współpraca i wymiana akcentów między pianinem, wiolonczelą i skrzypcami. Wciągają muzyczne tematy i harmonie. Nie ma w nich oczywistości, nie odgadniecie kolejnych dźwięków, a jednocześnie nie są przekombinowane i przearażnowane.

Choć uwielbiam elektronicznie akcenty w muzyce neoklasycznej to ich brak na Landbrot jest dla mnie wielkim darem. Snorri zdecydował się też na zagranie w czystym, pięknym brzmieniu pianina, bez modnych ostatnio kombinacji i udziwnień z wytłumianiem strun, butelkami czy innymi dodatkami zmieniającymi jego dźwięk. Chwała mu za to! Ta płyta jest jak oddech pełną piersią, jak zapach świeżego, czystego powietrza. Wciąż i nieustannie wzrusza. Od pierwszego „Haustar” (lub „Rjódur” na Landbrot II) po zamykający całość „Addi & Eva”. Wyobrażam sobie ciszę w sali koncertowej, która zapada po ostatnich dźwiękach. I trwa, aż ktoś ją przełamie i rozpocznie burzę oklasków.

Eydís Evensen: Bylur

Pozostanę jeszcze w nurcie post-klasycznym. Mówiąc o najbardziej znaczących albumach i artystach ubiegłego roku nie sposób nie wspomnieć także o Bylur – debiutanckiej płycie Eydís Evensen. Pianistka pochodząca z Blönduós – małej wioski na północy Islandii wydała swój debiutancki album w kwietniu. Tytuł zaczerpnęła od słowa oznaczającego śnieżną burzę. Oddaje on zawartość emocjonalną płyty – poczynając od wpływu natury otaczającej artystkę we wczesnym dzieciństwie, poprzez osobiste rozterki, związane z opuszczeniem Islandii i przeprowadzki do Londynu, a później do Nowego Jorku. Wszystkie utwory są bardzo osobiste, jak Vetur Genginn í Garð (z isl. nadeszła zima), który napisała w wieku 7 lat, albo Deep Under, który zaczęła pisać mając lat 12. Inne kompozycje poświęca rodzinie, wiosce, z której pochodzi, zagłębia się też mocno w swoje osobiste przeżycia. To w końcu 20 lat z życia artystki.

Całość została zarejestrowana w Grennhouse Studios w Reykjaviku przez Valgeira Sigurðssona (który też pochodzi z Blönduós). Głównym bohaterem Bylur jest oczywiście fortepian, pojawiają się też jednak dodatki w postaci kwartetu smyczkowego czy sekcji dętej, które tworzą podniosłe tło dla tematów granych przez Eydís, a czasem wręcz przejmują utwór (jak w Circulation). Z instrumentalnej całości wyłamuje się tylko Midnight Moon, opowiadający o cudzie miłości, z gościnnym, wokalnym udziałem GDRN. To liryczna i mroczna piosenka zaśpiewana po angielsku. Eydís napisała ten tekst po islandzku, jako wiersz. Jego przekład powstał o wiele później. Album wydany został przez sekcję klasyczną wytwórni Sony.

Końcem listopada pojawiła się jednak druga płyta – Bylur Reworks. Artyści sceny elektronicznej (m.in. Janus Rasmussen, Ed Carlsen, Paddy Mulcahy czy Slow Meadow) wzięli na warsztat utwory z oryginalnego krążka. Dzięki temu płyta jest czymś zupełnie odrębnym, a jednocześnie równie fascynującym jak oryginał. Przyznam, że słuchałem obu albumów równie często, w obu odnajdując inne emocje i inspiracje. To był zdecydowanie dobry rok dla Eydís. Na potwierdzenie tego faktu dodam tylko, że The Line Of Best Fit przyznało jej tytuł wschodzącej gwiazdy 2021 roku.

Axel Flóvent: You Stay by the Sea

Po wielu singlach, epkach, koncertach wreszcie doczekaliśmy się też pierwszej pełnej płyty Axela Flóventa. Album powstał kiedy Axel, po kilku latach spędzonych w Holandii i Wielkiej Brytanii powrócił w rodzinne strony. Tam znalazł spokój i ukojenie. O płycie „You Stay by the Sea” artysta mówi wprost: „Jest bardzo cicha. Jest tak wiele momentów, kiedy wciąż jeszcze jest tak cicho. W Reykjavíku mamy dużo emocjonalnej i mentalnej przestrzeni. Moja droga do studia i ścieżka biegowa są tuż nad oceanem, więc zawsze jestem nad morzem, stąd ten tytuł. Kiedy tu wróciłem, końcem 2018 roku, poczułem, że osiadłem na dobre. Już niczego więcej nie szukałem. W końcu doceniłem dom i dostrzegłem jego piękno”.

Pochodzący z Husavíku singer-songwriter zawsze urzekał niepowtarzalnym głosem i klimatem swoich utworów. Na debiutanckim longplayu nie mogło być inaczej. Gitary – czasem nastrojowe, kiedy indziej niemal płaczące, delikatny pogłos, w tle świetna sekcja dęta nadająca całości emocjonalnego charakteru. I melodie, piosenki – to czego tak brakuje w dzisiejszej muzyce. Nad tym wszystkim góruje głos Axela, pełen melancholii (nie ma tu wesołych utworów) i zamyślenia, delikatny i ściszony, a kiedy trzeba, gdy emocje tego wymagają – krzykliwy, niemal rozpaczliwy. Flóvent pisze i śpiewa po angielsku, zresztą w kontynentalnej Europie ma już stałe (i spore) grono fanów.

Choć język islandzki jest magiczny, nie wyobrażam sobie, żeby śpiewał w rodzimym języku. To artysta, którego twórczość śmiało może być stawiana na równi z gwiazdami dużych europejskich wytwórni. Wśród 12 utworów (ponad 45 minut muzyki) może 2-3 nie błyszczą pełnym blaskiem. Całość jest jednak tak dobra, że wśród podsumowania 2021 roku musiała się znaleźć.

Sakaris: I Can Do Better

Sakaris pochodzi z sąsiednich Wysp Owczych, ale mieszka w Reykjaviku. Tam też powstawała jego ostatnia płyta. Proces twórczy artysta udostępniał zresztą podczas sesji na twitchu, insta i youtube, można więc było podglądać na żywo jak idą prace. A zawartość I Can Do Better jest najwyższej klasy, w końcu Sakaris to już marka w świecie muzyki.

Swoją przygodę z elektroniką zaczął w wieku 12 lat, po tym jak usłyszał Aphex Twin. Jego ojciec, znany farerski artysta folkowy, przyniósł do domu cyfrowy rejestrator Rolanda i to go pochłonęło. Dzięki zdolnościom producenckim, nazywany przez swoją wytwórnię „electro wunderkind” nadawał brzmienie i produkował albumy najlepszych artystów ze Skandynawii i nie tylko. Artysta bardzo zręcznie porusza się między brzmieniami i stylami, zmienia je i łączy. Płyta jest więc zróżnicowana i trudno ją dopasować do konkretnego gatunku czy nawet klimatu. Wyczuwam tu ewidentne fascynacje twórczością Thoma Yorka, nie wprost, bardziej w harmoniach i klimacie. Brzmienie elektroniki miękkie, pełne, melodyjne, ale własne. Nie pokuszę się o porównania, choć kilka się nasuwa.

Sakaris to artysta z wielkim poczuciem humoru i dystansem do siebie i swojej muzyki – pokazywał to przez lata. I Can Do Better jest jednak albumem poważnym. Niby dalej jest śmiesznie, bo klipy wciąż z jajem, ale muzyka sama w sobie nie jest już zabawą – weźmy choćby Bless Your Heart of Stone. A do tego genialne Push Myself, Settle czy tytułowy I Can Do Better. To pierwsza liga. Zdecydowanie, top. Nie bardzo mogę więc zrozumieć, dlaczego imię Sakaris nie krzyczy jeszcze do mnie ze wszystkich stron muzycznych portali?

JFDR: Backyard Village i Sisterhood

Na koniec mojej osobistej listy najważniejszych islandzkich albumów 2021 roku zostawiłem dwie płyty ze ścieżkami dźwiękowymi do filmów. Z jednej strony mam z tym trochę problem, bo muzykę filmową traktuję jako coś zupełnie odrębnego od solowych wydawnictw autorskich. Stąd też na mojej liście takie albumy z zasady się nie pojawiają. Te dwa też musicie potraktować raczej jako dodatek do listy, a nie jej integralną część. Przeważyła moja miłość do artystki, to bowiem jedyne pełne albumy wydane przez JFDR w ubiegłym roku. Cieszę się więc z tego co mam. A moja radość jest tym większa, że na obu płytach – mowa o Backyard Village i Sisterhood, pojawiają się nie tylko nowe kompozycje instrumentalne, ale i piosenki.

Zacznijmy od pierwszego z albumów. Świetny opener „Long for you”, czy też zaśpiewany po islandzku (nawiązujący do islandzkich pieśni tradycyjnych) „Hátíð fer að höndum ein”. Dalej jest pole do eksperymentów dźwiękowych. JFDR rusza więc w znane już sobie rejony muzyki ilustracyjnej i ambientu, chętnie używając swojego głosu jako instrumentu. Oczywiście nie muszę dodawać, że z zachwycającym efektem. Podobnie jest na Sisterhood, choć tu więcej udziwnień i efektów w warstwie brzmieniowej, a także tragizmu w warstwie aranżacyjnej. Jedyna, znów piękna, forma z wyśpiewanym tekstem w „One for the one” i kończący całość, przywołujący skojarzenia z twórczością Julianny Barwick „Dreams like clouds on the slowest trail”.

Written By
More from Bartek Wilk
Islandzka nadzieja… Future of Hope
Future of Hope, to dokument przedstawiający ludzi, którzy walczą o to, by...
Read More
0 replies on “Najważniejsze albumy 2021 roku”