Islandia. Marzenie me od lat wielu. W zeszłym roku spełnione, skąpane w radości nieposkromionej. Pamiętam, jak dawno temu w prezencie od przyjaciółki dostałem wielki plakat z panoramą Chicago z dedykacją „od obywatelki USA dla przyszłego obywatela Islandii”. Wzruszające to było, wówczas wszyscy snuliśmy plany i głośno mówiliśmy o swoich marzeniach. Choć czasem wstydziliśmy się mówić na głos. Pełnoletni od piętnastu minut z przerażoną odwagą i mieczem półlitrowym w dłoni.
Oto jestem, lat kilka później, siedzący w mieszkaniu na Laufásvegur , 101 Reykjavík w fotelu za 500 islandzkich koron ze sklepu z używanymi meblami. Przypomina mi Kraków, Kazimierz właściwie i jego zagracone knajpy. Za oknem dzień, mimo że jest środek nocy. Grupa ludzi idzie dziarsko na imprezę krzycząc coś w tym trudnym języku.
Ponad tydzień temu Islandia przywitała słońcem. Szczerym słońcem i wiatrem, który chce urwać głowy. W Keflaviku to jednak normalne. Po dotarciu do stolicy po wietrze pozostała tylko kiepska fryzura. Czas na ogarnięcie, jest już po północy, słońce dalej świeci i zastanawiam się, czy mam iść spać czy raczej na spacer. Ostatecznie idę spać.
Pierwsze dni są zawsze najgorsze – w nowej szkole, w nowej pracy, w nowym mieście zwłaszcza. Proces ogarnięcia przyziemnych spraw typu mieszkanie i praca czasem okazuje się być dosyć ważny i skomplikowany. W międzyczasie jednak przytafia się weekend. W Reykjaviku weekend to idealna okazja, aby robić dziwne rzeczy. Idziesz główną ulicą Laugavegur – widzisz hamak na drzewach, lalki barbie wiszą na latarniach, tęczowe flagi wylewają się z każego kąta, leżaki na ulicy, uliczny teatr na rogu i co pięć kroków jest koncert. Tutaj koncert to wydarzenie rzędu mycia zębów. Normalna sprawa. Zespoły grają w bramach, pod knajpą wegetariańską, przy poczcie czy sklepie z odzieżą. Tego dnia występował między innymi znakomity Samaris – pod jubilerem.
Samaris aktualnie jest chyba najgorętszym zespołem – grają co chwilę przy różnych okazjach. Tegoroczni zwycięzcy Battle of the Bands są rozchwytywani. Nie bez powodu – ich muzyka jest absolutnie zjawiskowa. Pomimo deszczu i zimna zagrali piękny mini koncert, podczas którego zaprezentowali materiał z debiutanckiego albumu, który ujrzy światło dzienne niebawem, mam nadzieję. Muzyka Samaris jest zanurzona w oceanie, niepokojąca i piękna. Wokalistka przypomina zagubionego elfa o głosie podobnym do Emiliany Torrini i Bjork. Pomimo niesprzyjającej pogody wielu ludzi wytrwało do końca. Zdecydowanie następny świetny towar eksportowy Islandii.
Następnego dnia ciąg dalszy przeróżnych eventów. Z okazji trwania Roskilde Festival, w Reykjaviku trwa mini festival, rodzinny, z darmowymi hot-dogami i tanim piwem. Kolorowe balony, humorzasta pogoda. Dziś gra Lara Runars – piękna pani z fajnymi piosenkami. Przyszła pod scenę z dzieckiem pod ręke, które jadło loda. Przywitała się ze wszystkimi, oddała dziecko pod opiekę koleżanki i wskoczyła na scenę. Tak jakby wstała rano i pomyślała: „to tak, wezmę małą na spacer, pójdziemy na zakupy do Kringlanu, w drodze do domu wpadnę do Dillon i zagram kilka piosenek, później kupię proszek i w domu zrobię pranie”. Zaczęła od Surprise, ale wokal był za cicho. Dała szansę kolegom, aby naprawili. W końcu przerwała utwór i naprawiła wszystko sama. Totalny luz, jakby wybór proszku sprawiał jej więcej stresu. Kolejno I Wanna be, Ghost, In Between – skromna publiczność oklaskuje, jest miło i przyjemnie. Po ponad 30 minutach schodzi ze sceny, zamawia piwo i siada wśrod innych ludzi w oczekiwaniu na kolejny koncert.
A kolejny jest nie byle kto, tylko Haffi Haff – gdyby Páll Óskar miał syna, byłby nim właśnie Haffi Haff. Wbiegł na scenę w obcisłym garniturze i zaczął się cudownie przeginać przez kilkadziesiąt minut. To nie jest artysta wybitny, raczej liga średnia, ale ma w sobie coś urzekającego. Sam Haffi jest świadomy swoich niedoskonałości, ale ciągle powtarza, że się stara. Islandczycy go kochają, bo jest śmieszny i ma dystans. W Polsce pewnie by go zniszczyli, ale tutaj przygrywa radośnie rodzinom i hot-dogom. Jak tu nie kochać Islandii.
Na Facebooku dostaję zaproszenie od wokalistki Andvari – Myrry Rós, na ich koncert. Niedzielny wieczór mam więc zarezerwowany dla nich. Den Danske Kro to troche speluniaste miejsce, ale w gruncie rzeczy można wytrzymać. Zaczynają ze sporym opóźnieniem, ale jestem w stanie im wybaczyć. Zwłaszcza, że wiem czego się spodziewać. Zagrali piękny koncert, krótki, ale piękny. Od ostatniego razu, kiedy widziałem ich na żywo, rozwinęli się niesamowicie. Słychać to w każdej sekundzie, jak lepszym są zespołem. Jeśli mogę spekulować, to islandzkim next best thing będą Samaris i właśnie Andvari. Mam nadzieję, że niebawem zawitajądo Polski, bo ich muzyka jest porywająca. Na dniach ma ukazać się album.
Dzień później Myrra gra koncert solowy, niestety nie udaje mi się na niego zdążyć. Po niej gra Low Roar – cudowny pan z Ameryki, który zaczarował publiczność w Cafe Rósenberg. Niepozorny człowieczek z gitarą i głosem przypominającym Jónsiego i Damiena Rice’a. Niewiele na jego temat serwuje internet, mam jednak nadzieję znaleźć jego album gdzieś w sklepie, bo muzykę tworzy piękną.
Reykjavik jest magiczny. Najmniejsze miasto świata z największym sercem. Zakochanym wielce. W ciągu tygodnia jest kilka dobrych koncertów, na basenie spotkać można Berndsena, na skrzyżowaniu przepuszcza cię Sin Fang, a pod knajpą spotykasz Myrrę z Andvari. Wszyscy się lubią, nie ma zblazowania, nadęcia i strzelania fochów. Jak jesteś fajny, to cię lubimy. Prosta zasada. Wiele się tu nauczę.
Przyszłość wydaje się być ciekawa, pomimo brau pracy i kończących się pieniędzy – koncert Agent Fresco, zbliża się Gay Pride, który potrwa tydzień, zagra Bloodgroup i masa innych, a w październiku Bjork zagra nie raz, nie dwa, tylko sześć!
W uzupełnieniu do świetnego tekstu Dawida video…