Iceland Airwaves Festival 2010 – relacja

audience

Iceland Airwaves Festival – Reykjavik 2010.

Islandia kocha muzykę. Z wzajemnością.

„The hippest long weekend on the annual music-festival calendar”

(David Fricke, Rolling Stone)

Naprawdę ciężko się nie zgodzić z powyższą opinią.  Każdy, kto miał okazję zobaczyć na własne oczy, czym jest Iceland Airwaves, nie zapomni tych kilku dni do końca życia. Ale po kolei. Najpierw kilka słów wprowadzenia, zanim patos na dobre tu zagości. Iceland Airwaves odbywa się corocznie w Reykjaviku, pierwszy festiwal to rok 1999, mały  i skromny, by w ciągu najbliższych lat osiągnąć status jednego z najważniejszych muzycznych festiwali w Europie. To właśnie tam swoje kariery rozpoczęli Clap Your Hands Say Yeah, The Bravery czy The Rapture, a lista dotychczasowych artystów, którzy wystąpili na festiwalu, jest imponująca: The Shins,  TV On The Radio, Florence and the Machine, Klaxons, Hot Chip, Flaming Lips, Wolf Parade, Bloc Party, Sigur Rós, FM Belfast, GusGus, Múm i wielu innych… Iceland Airwaves obok setek koncertów mniejszych i większych to również wystawy, projekcje filmowe oraz panele dyskusyjne. Reykjavik na tydzień zamienia się w prawdziwą stolicę kultury. 11. już edycja niczym się nie różniła, co więcej, wielu uważa tegoroczny festiwal za najlepszy w jego dotychczasowej historii.

Niewątpliwie wielkim zbawieniem na festiwalu okazała się formuła off-venue, czyli małe koncerty w ciągu dnia artystów, którzy wieczorami kolidowali ze sobą i to okrutnie. Przy dziesięciu  (!!) głównych scenach, na których koncerty zaczynały się od 19 i kończyły grubo po północy, naprawdę ciężko było ustalić sobie grafik . Wtedy właśnie z pomocą przychodziły te małe, malutkie akustyczne zwykle koncerty w sklepach muzycznych, u fryzjera, na poczcie, w księgarniach, w pubach czy na ulicy, które zwykle były darmowe i mogły narzekać na brak frekwencji.

5 dni, 250 wykonawców, ponad 600 koncertów, tysiące fanów muzyki z całego świata, niezliczona ilość niezapomnianych wrażeń. Spośród kilkudziesięciu koncertów, jakie dane mi było zobaczyć, przedstawiam elitarną dziesiątkę moim zdaniem najlepszych z najlepszych na Iceland Airwaves 2010:

10. Andvari – 16.10.2010 RISIÐ / 17.10.2010 Hemmi&Valdi

Zakochałem się w muzyce Andvari. Ta grupa młodych, skromnych ludzi ma wszelkie predyspozycje, aby zaistnieć na rynku muzycznym poza granicami Islandii. Zespół powstał całkiem przypadkowo podczas zeszłorocznej edycji festiwalu, kiedy to Teitur Björgvinsson i Júlíus Óttar Björgvinsson wystąpili gościnnie z Myrrą Rós Þrastardóttir, grającą wówczas swój solowy koncert. Od tamtego czasu zaczęłi się spotykać regularnie i wspólnie tworzyć muzykę dla zwykłej przyjemności. Efektem jest właśnie Andvari – zespół z pogranicza jawy i snu, grający muzykę trochę nierzeczywistą, zanurzoną w bajce niczym muzyka Sigur Rós. Snujące się melodie i piękny głos Myrry to niepodważalne atuty tej grupy, której oba koncerty, na których byłem powalały swoją siłą, pięknem i niepowtarzalnym klimatem. Z pewnością warto mieć na nich oko, bo mam przeczucie, że niebawem wypłyną na zasłużonej wielkiej fali

.andvari

9. Alcoholic Faith Mission – 15.10.2010 Nordic House

Podobno główny koncert był słaby i mało interesujący. Mnie udało się jedynie zobaczyć ich off-venue występ, który odbył się w piątkowe popołudnie w pięknym muzeum Nordic House, stworzonym wprost do akustycznych koncertów. Duńska grupa Alcoholic Faith Mission zainteresowała mnie już jakiś czas temu, gdy zobaczyłem ich występ z serii Balcony Session TV. Piękna, prosta muzyka, bez zbędnych upiększeń, jakby od niechcenia, po prostu wychodzi grupka ludzi po przejściach, którzy mają coś do powiedzenia, zasiadają przed swoimi instrumentami i snują opowieści mniej lub bardziej poważne na temat życia. Zdobyli moje serce naturalnośćią i bezpretensjonalnością, która aż biła od nich podczas występu.. Niektórzy kręcą nosem, że wtórne, że słabe,  że Arcade Fire czy Múm . Pomimo rzeczywistych podobieństw do chociażby tych drugich, bardzo zasłużone miejsce w dziesiątce.

afm

8. Diamond Rings –  16.10.2010 HRESSÓ / 16.10.2010 Venue

Kolejne rewelacyjne odkrycie festiwalu.
John O’Regan, czyli Diamond Rings to z pewnością jeden z ciekawszych tegorocznych debiutów.Najpierw mnie zdobył rozwieszając płachtę z jednorożcem i tęczą, a później, gdy zaczął swój występ. W tym chłopaku jest wszystko – inteligentne teksty, intrygująca muzyka, niezaprzeczalna charyzma i poczucie humoru.. Jest w nim coś, co sprawia, że nie można oderwać od niego wzroku. Brzmi i wygląda jak połączenie wczesnego Davida Bowie z Patrickiem Wolfem i IAMX, ale mimo wszystko czuć w tym wszystkim jego własną tożsamość. Jego muzyka jest szczera i widać, że sprawia mu wiele radości. Nie sposób stać w miejscu podczas zadziornego „Wait & See” czy trochę z przymróżeniem oka „On Our Own”. W towarzystwie wysłużonego Maca, gitary z second handu i pożyczonego keyboardu ten 24-latek z Kanady wyczarował dwa świetne koncerty, które w mojej głowie zapisały się jako highlighty całego festiwalu.

dr

7. Moderat – 14.10.2010 LISTASAFN

Tej nocy byłem już wystarczająco upojony radością i szczęściem po najlepszym koncercie festiwalu, o którym później. Czekając na Moderat właściwie nie spodziewałem się niczego wielkiego, zwłaszcza, że daleko mi to lubienia tego typu muzyki, kojarzy mi się raczej z przećpanymi imprezami i generalnie staram się unikać takich projektów. Tym razem jednak zostałem, bo huczało aż, że ten koncert będzie niesamowity. I Matko Święta mieli rację! Tych trzech panów z Niemiec przy użyciu swoich niepozornych  komputerów absolutnie wysłało mnie w kosmos!! Byłem trzeźwy, upojony jedynie szczęściem z koncertu poprzedniego (tak, tak o nim później) i to była prawdopodobnie najlepsza impreza w moim życiu. Dawno nie byłem w takim transie, muzyka zwalała mnie z nóg, potęga basów w „New Error” przyprawiała o odruchy wymiotne, pot lał się po karku, ludzie całkowicie zwariowali. Ograniczyłem się do zrobienia kilku zdjęć i oddałem się bez reszty muzyce, co po chwilę uczynił cały rządz fotoreporterów. Plotki krążą, że to ostatnia ich trasa, tym większa moja radość, że zostałem tej nocy pod sceną główną.

.mrt


6. Ólafur Arnalds – 13.10.2010 Sódóma / 14.10.2010 Nordic House

olafur


Mistrz nastrojowych klimatów i zaczarowanych dźwięków. Pierwszy koncert o mały włos bym przegapił, bo niespodziewanie przesunęli jego występ, a całkiem przypadkiem trafiłem do Sódómy, gdzie tłok ludzi z piwami całkowicie zagłuszał muzykę wydobywającą się ze sceny swoimi bezsensownymi rozmowami. Ólafur raz po raz prosił mocno podpitą widownie o ciszę, jednak bezskutecznie. Jego muzyka zginęła gdzieś między kolejnymi łykami piwa. Jedynie momenty, w których na pierwszy plan wychodziła mocna elektronika, która okraszała niektóre utwory, była w stanie przebić się przez niemiłosierny hałas. Na szczęście kolejny jego koncert odbył się w moim ulubionym miejscu – Nordic House, które jest wymarzonym miejscem na tak intymne koncerty. Sam artysta mówił, że to miła odmiana po wczorajszym występie w Sódómie. Koncert przepiękny, któremu towarzyszyła kompletna cisza na sali, wypełniony znanymi utworami: Fok, 3055, Hægt, kemur ljósið czy  Ljósið. W towarzystwie kwartetu smyczkowego ten sympatyczny islandczyk zabrał wszystkich w podróż dookoła Islandii i zdobył moje serce skromnością i podejściem do muzyki.

5. Bloodgroup – 13.10.2010 Havari / 13.10.2010 NASA / 15.10.2010 NASA

bg


Bloodgroup to jeden z moich ulubionych islandzkich zespółów. Nie dziwi więc fakt, że odwiedziłem każdy z ich trzech koncertów. I przyznać trzeba, że jeden lepszy od drugiego. Pierwszy to off-venue odbył się w pierwszy dzień festiwalu, w sklepie muzycznym, gdzie zaprezentowali się z bardziej akustycznej strony. Wypchany po brzegi Havari wypełniłniony został delikatnymi melodiami z ostatniego albumu. Następne dwa koncerty to już istne elektroniczne szaleństwo, żadnego wstrzymywania, roznieśli NASĘ dwukrotnie przy pełnej sali ludzi spragnionych dobrej muzyki. Islandczycy z Bloodgroup są stworzeni do występów na żywo,  potrafią zaprezentować imponujące widowisko i show, jakie pamięta się na długo. Lilja i Janus, czyli dwójka frontmenów zespołu fenomenalnie ze sobą współpracują, uzupełniając się na pozycji wokalistów. Koncerty składające się z utworów zarówno z Dry Land, jak i Sticky Situation absolutnie rzuciły mnie na kolana i pozostawiły w oszołomieniu. Jeden z najjaśniejszych momentów festiwalu, który zaprezentował bezsprzeczną potęgę islandzkiej muzyki w Europie i na świecie. Nie przegapcie ich na dwóch koncertach w lutym w Polsce.

4. Moddi – 14.10.2010 Nordic House / 14.10.2010 Mals og Menningar / 15.10.2010 Kaffibarrin / 17.10.2010 Hemmi&Valdi

Żadnego innego artysty nie odwiedziłem aż czterokrotnie. Moddi został moim pupilkiem i niekwestionowanym zwycięcą w kategorii „największa miłość festiwalu”. Ten niepozorny chłopak z liczącej 100 mieszkańców wioski na północy Norwegii nagrał piękny album pod opieką samego mistrza Valgeira Sigurðssona . W wyciągniętym swetrze, rozczochranych blond włosach wyglądał niczym elf z akordeonem. Moddi wyzwala niesamowite emocje, na jego koncertach byłem jednocześnie smutny i szczęśliwy, targały mną wszelkie sprzeczności, chciałem być dobry dla siebie i innych i pogodzić się ze światem i wszystkimi ludźmi, którymi gardzę. Porywająca muzyka, która trafia w samo serce trafnymi spostrzeżeniami i tekstami, które zaskakują dojrzałością mężczyzny po przejściach. Niezwykła poejza i gracja, z jaką Moddi porusza się po rejonach songwriterskich zapiera mi dech w piersiach. Słuchając go, czuje się prawdę, a o to chyba właśnie w muzyce chodzi. Ostatni koncert wycisnął ze mnie łzy, poczułem się taki mały i nieistotny, a jego muzyka była centrum szechświata i górowała nad wszystkim. Jeśli piękno ma imię to brzmi ono właśnie Moddi.

moddi


3. Robyn – 16.10.2010 LISTASAFN

rob


Tego wieczoru wszyscy czekali tylko na jedną osobę – Robyn Miriam Carlsson. Królowa była tylko jedna. Każdy poprzedzający koncert wydawał się mało istotny w obliczu nadchodzącego występu tej uroczej szwedki. Niekwestionowana diva electro-popu i wszystkich parkietów w klubach gejowskich. W towarzystwie ośmiu keyboardów i trzech panów w strojach z masarni rozpoczęła koncert kilkanaście minut po północy, kiedy publiczność była już rozgrzana do czerwoności. Krótkie intro i oto jest. Dzika, drapieżna, wyśpiewuje kolejne wersy „Cry when you get older”. Scena główna festiwalu staje w ogniu. Dawno nie widziałem tak niesamowtej energii na scenie, Robyn była w transie, biegała, skakała w stroju wyraźnie zainspirowanym latami 90-tymi i twórczością Spice Girls. Po kilku minutach pot lał się strumieniami, ale nikt nie planował przestać choć na chwilę. Szaleństwo trwało nadal, przy „Cobrastyle” ochrona wyrzucła nas za barierki, więc resztę koncertu stałem ściśnięty z każdej możliwej strony w samym środku rozszalałego tłumu, co właściwie nie miało większego znaczenia. Liczyła się tylko Robyn, która zostawiła serce na scenie i dała absolutnie jeden z najgenialniejszych koncertów, jakie w życiu widziałem i jeśli ktoś jeszcze raz zakwestionuje jej talent, to wyślę na koncert za własne pieniądze. Po koncercie byly podziękowania dla Bjork za obecność, która niestety nie odwzajemniła najpiękniejszego uśmiechu, jaki potrafiłem zrobić…

2. FM Belfast –  15.10.2010 Bió Paradis / 17.10.2010 NASA


fm b


Mnóstwo koncertów odbywało się bardzo spontanicznie. Nie były one nigdzie opisane, a publiczność zebrana zwykle trafiała przypadkowo. Tak też było w piątek w kinie Bió Paradis po projekcji filmu „Backyard”, który stworzył jeden z członków zespołu Fm Belfast. Zagrali oni w holu kina, jakby z marszu, bez większych przygotowań. Oni nigdy nie zawodzą, na Off Festiwalu roznieśli namiot na kawałki, dając imho najlepszy koncert całego festwialu, bo przecież niewielu jest artystów, którzy potrafią w bialy dzień, o 16 godzinie rozkręcić największą imprezę Twojego życia. FM Belfast to taka ABBA z jajami i podłączona do wysokiego napięcia. Cudowna zabawa konwencją pop, disco i elektro. Dla nich nie ma rzeczy nie do zaśpiewania.W ich ustach nawet rapowanie brzmi jak najfaniejsza rzecz na świecie, którą chcesz naśladować i wcale się nie dziwisz. Ich koncerty to jak najbardziej zwariowany seks do nieskończonej potęgi. Nie inaczej było też na zamykającym cały Iceland Airwaves koncercie, który organizatorzy oddali właśnie w ręce tych wariatów. Moim zdaniem nie ma lepszego zespołu, który mógł zagrać na zakończenie.. Oni mogą również zagrać w ostatni dzień świata, na zakończenie istnienia gatunku ludzkiego. Z pewnością nie będziesz zwiedziony.  A „Underwear” powninen zostać nieoficjalnym hymnem Islandii, Europy i świata.

1. Efterklang – 14.10.2010 LISTASAFN

eft

No i mamy niekwestionowanego zwycięzcę. Najlepszy koncert Iceland Airwaves 2010 odbył się już drugiego dnia na głównej scenie o 21-40. Tego dnia wszyscy czekali na coś wyjątkowego. Po otwierającym koncercie Hundreds oraz uroczych islandkach z Amiina, czuć było wyraźny apetyt na wielkie emocje, których wcześniejsze koncerty nie dostarczyły w odpowiedniej dawce. Cała nadzieja skumulowała się w czwórce duńczyków z Efterklang, którzy słyną z genialnych koncertów na całym świecie. To było niesamowite! Poleje się patos, ale nie potrafię inaczej tego opisać, oni stworzyli na scenie prawdziwą magię i spektakl, jaki mam nadzieję zapisał się już w historii festiwalu jako jeden z najpiękniejszych jego momentów. Efterklang jest w życiowej formie, zaraża swoją muzyką, pięknem i entuzjazjem, który bije po oczach, uszach i sercu. Casper i spółka mistrzowsko poprowadzili napięcie, sprawiając że miałem ciarki na całym ciele i czułem, że oto uczestniczę w czymś absolutnie wyjątkowym. Dynamiczne, żywiołowe widowisko zespołu, który nie powinien nagrywać płyt, a jedynie grać je na żywo, bo tylko w ten sposób jest w stanie ukazać swój geniusz. Napięcie rosło i sięgnęło zenitu w kończącym „Cutting ice to snow”, przy którum wzruszyłem się jak dziecko i byłem szczęśliwym człowiekiem bez głębszego analizowania tego stanu. Tamtego dnia festiwal mógł się już skończyć i niczego by to nie zmieniło. Nadal byłbym wdzięczny, że dane mi było przeżyć taki moment, który będę pieścił w pamięci do końca życia.

eft

eft

Poza przedstawionym rankingiem odbyło się wiele bardzo dobrych koncertów, które nie zmieściły się do dziesiątki. Warto wspomnieć o Basi Bulat, która była jedynym polskim akcentem festiwalu, uroczo śpiewając „W zielonym zoo” Ludmiły Jakubczak. Z islandzkiego podwórka świetne się zaprezentowali Of Monsters & Men, Sing Fang, Lara czy Eliza Newman. Ponadto Everything Everyhing dali bardzo dobry koncert i The Amplifetes, którzy wprawili wszystkich w imprezowy nastrój. Hurts okrzyknięte zespołem festiwalu przepadł dla mnie w histerycznych piskach fanek i fanów, nadętych pozach i wyprasowanych garniturach. Zdecydowanie ich konwencja zrobiła się dla mnie nudna i zbyt przewidywalna.

Iceland Airwaves to festiwal absolutnie niezwykły, który swoim klimatem niczym nie przypomina żadnego innego muzycznego wydarzenia. Przypomina Boże Narodzenie, swoiste święta muzyki, podczas których każdy celebruje, a cały Reykjavik żyje tylko i wyłącznie tymi kilkoma dniami w roku, kiedy to może zaprezentować swoją muzykę i siebie światu. Mogę zrezygnować ze wszystkich Openerów i Off Festiwali, jeśli będę jeździł co rok na Iceland Airwaves. A jeśli już mowa o katowickim festiwalu, to trzymam kciuki na przyszłoroczny line-up i mam nadzieje, że kilku najlepszych z Islandii zobaczymy w sierpniu w Polsce, bo w tłumie fanów muzyki można było dostrzec zamyślonego Artura Rojka…

More from dawid po prostu
Björk „Crystalline” – jest wideoklip!
Björk zaprezentowała światu swój nowy klip do utworu Crystalline, który powstał we współpracy...
Read More
Leave a comment