Żyję, mam się dobrze. Nie piszę, ale wkrótce się to zmieni. Nie udało mi się pojechać na Rauðasandur, gdyż wybrałem Open’er Festival, ale oto przed Wami relacja z festiwalu na czerwonych piaskach, Rafał Esz był dzielny i wytrzymał śnieżyce i pięciostopniowy klimat powyżej zera :)
Przez większość dni w roku zapewne jedynym dźwiękiem słyszalnym w tej części Islandii jest hałas traktora prowadzonego przez sparaliżowanego Ástþóra Skúlasona właściciela jedynej na Rauðasandur farmy, która to podczas jednego z lipcowych weekendów przeistacza się w miejsce żyjące islandzką muzyką. Rauðasandur to festiwal niewielki, kameralny, z niezwykłą „rodzinną” atmosferą, sceną w starej stodole, pozbawiony prysznica, z jedynie kilkoma źródłami prądu oraz pięknym, rzadkim na wyspie krajobrazem z „festiwalowego wzgórza” na rozległą czerwono-pomarańczową, piaskową plażę.
„Zdecydowanie jest to miłe widzieć jakąś zmianę, nawet jeśli trwa ona tylko przez jeden weekend” mówi Ástþór, 38-letni właściciel farmy, jeżdżący na wózku, sparaliżowany przez nieszczęśliwy samochodowy wypadek i upadek ze stromego zbocza szczytu wzgórza wznoszącego się nad Rauðasandur na sam dół. Usłyszawszy tę historię w trakcie festiwalu, z trudnością przełykałem ślinę w drodze powrotnej przez gęstą mgłę, z trudnością wjeżdżając serpentynami pod górę wzdłuż żwirowej drogi naszym kołyszącym się „vintage’owym” autokarem z początku lat 90-tych. Od dwóch lat Ástþór wynajmuje ziemię, na której organizowany jest festiwal swojemu młodszemu bratu, by gościć na „czerwonych piaskach” takich artystów jak Snorri Helgason, Lay Low, Myrra Rós, Prinspólo czy Low Roar.
Fantastycznie było się znaleźć na tak zdecydowanie innym niż zazwyczaj festiwalu. Tutaj nie było szansy, by znaleźć wielkie kolejki do pryszniców (gdyż takowych nie było), stoisk z kiełbasą, obok których stałaby strzelnica oraz pan z watą cukrową, czy też wóz zaopatrzony we wszelkiego rodzaju wiatraki oraz fluorescencyjne opaski. Nawet główne biuro festiwalowe, gdzie można było załatwić wszystkie „formalności” oraz wypić kawę z termosu, było niewielkich rozmiarów metalowym kontenerem. Tutaj głównym miejscem spotkań oraz odbywających się koncertów była zwyczajna stara stodoła udekorowana choinkowymi światełkami. Tu klimat tworzyli ludzie, muzyka oraz przepiękna okolica.
Około stu różnokolorowych namiotów skąpanych we mgle bardzo urozmaica mglisty podczas festiwalu krajobraz, latawce, rodziny rozpalające grille w oczekiwaniu na pierwsze koncerty, każdy popija przywiezione ze sobą piwo, gdyż w okolicy nie ma nawet stacji benzynowej, na której możnaby kupić cokolwiek do zjedzenia, czy też wypicia. Najbliższy sklep znajduje się w oddalonym o niespełna godzinę jazdy Patreksfjörður, ale to zmusza do jazdy przez „tę straszną górę” więc niemal każdy rezygnuje.
W ciągu dnia, zanim stodołę wypełniła publiczność i muzyka, można było udać się na organizowaną na plaży jogę, a także wziąć udział w konkursie na najlepszy zamek z piasku, a tego zdecydowanie tu chyba najwięcej na całej wyspie. W przeciwieństwie do większości islandzkich plaż na których zalega czarny pył, tutaj jak sama nazwa Rauðasandur wskazuje, można oczarować się piaskiem w wielu odcieniach czerwieni i pomarańczu. Rozległa na 10 km, szeroka na ok 1,5km (szedłem niczym po pustyni ok 20min, by dojść do oceanu) plaża w trakcie odpływu zamienia się w bardzo płytkie słone jezioro, które nagrzane przez niezachodzące tu w lipcu słońce, jest idealne do kąpieli. W trakcie spaceru można natrafić na stado wygrzewających się tu około stu fok. Idąc dalej można dojść do najdalej na zachód wysuniętego miejsca na Islandii, Látrabjarg to miejscami wysoki na 440 metrów i długi na około 14 km klif, po którym można chodzić między królującymi tu maskonurami.
Gdy zaczynają się koncerty, „główna scena” szybko zapełnia się niezwykle zróżnicowaną publicznością. Są tu rodziny z dziećmi, artyści, którzy chcą posłuchać swoich grających przyjaciół, kilku dziennikarzy, niewielka ilość turystów i wszyscy inni, którzy przyjechali na Rauðasandur, by odpocząć i cieszyć się zarówno miejscem, jak i muzyką. Ludzie ubrani w islandzkie wełniane swetry w nieco wychłodzonej stodole w trakcie nieco spokojniejszych koncertów siedzieli na rozsypanym w budynku piasku, jednak gdy scenę opanowywało Prinspólo, Contalgen Funeral, czy też fantastyczny, wschodzący Lovely Lion wszyscy wstawali, by tańcem rogrzać siebie oraz chłodne wnętrza starej stodoły Ástþóra.
Drugiej (bardzo jasnej) nocy, gdy muzyka na „głównej scenie” ucichła. Wszyscy przenieśli się na plażę, by przy ogromnym ognisku nadal grać, śpiewać, bawić się, krzyczeć, biegać i rozmawiać do godziny, w której to słońce było już wysoko ponad czerwoną plażą.
Rauðasandur to niesamowite przeżycie, które mogę polecić wszystkim kochającym islandzką muzykę ( przede wszystkim folk) kameralny klimat, tłumy maksymalnie 300 osób, piękno islandzkich zachodnich zachodnich fiordów, kilka dni w odcięciu od cywilizacji oraz brak zasięgu w telefonie, który można po prostu zostawić na ten weekend w domu tudzież namiocie.
Rafał Esz