Kocham festiwale. To nie jest największe odkrycie mojego życia, tym niemniej fakt godny stwierdzenia. Jest w nich coś niezwykle ekscytującego – ogłaszanie artystów, oczekiwanie, przesłuchiwanie kolejnych porcji muzyki, o której nigdy nie słyszałeś, odliczanie dni, planowanie koncertów, wybory i dylematy, których jest co nie miara, wszak ponad dwustu artystów to nie żarty.
Iceland Airwaves jest festiwalem, na którym warto być. Jak się okazuje, pula ośmiu tysięcy biletów okazała się zbyt skromna, setki osób musiało się zadowolić darmowymi koncertami w ciągu dnia. Festiwal wyprzedał się na dwa miesiące przed rozpoczęciem, w co wiele osób nie mogło uwierzyć. Podejrzewałem sprytne działanie marketingowe, jednak myliłem się okrutnie. W przyszłym roku warto karnet zakupić już w czerwcu.
Tegoroczne Iceland Airwaves odbyło się trzy tygodnie później, niż zwykle. Organizatorzy chcieli w ten sposób „zapełnić” lukę turystyczną po RIFF’ie i przed Bożym Narodzeniem. Działanie dość ryzykowne, gdyż aura za oknem nie zachęcała do wędrowania z koncertu na koncert. Po drugim dniu rozpętał się spory huragan, który przewracał ludzi na ulicy, a mnie upewnił w przekonaniu, że oto umrę tego dnia. Jak widać, nie udało się, i dobrze.
Po pięciu szalonych dniach, dziesiątkach koncertów, upojnych nocach, bolesnych porankach, oto jest – moim jakże skromnym zdaniem, najlepsza dziesiątka ICELAND AIRWAVES 2012:
10. Ólöf Arnalds
Historia moja i Ólöf jest dość burzliwa. Przy debiutanckim albumie miałem wielki problem z słuchaniem jej manierycznej barwy, choć kocham dziwaczki pokroju Joanny Newsome. Rozkochał mnie dopiero drugi album, Innundir skinni, po którym Ólöf rozstała jedną z moich ulubionych artystek. Środowy koncert w Downtown Reykjavik Hostel tylko to potwierdził – piękny, kameralny występ, wypełniony tymi znanymi utworami i tymi mniej również. Kluczem do serca mego był cover Maria Bethânia – Caetano Veloso. Obecnie Islandka pracuje nad trzecim albumem i potrzebuje Waszej pomocy – więcej tutaj.
9. Samaris
Z tym zespołem nigdy nie miałem problemu – to była miłość od pierwszego odsłuchu. Ich koncerty są pełne tajemniczości, niepokoju, piękna. Muzyka Samaris to najbardziej wysmakowana mieszanka elektroniki, hipnotyzującego klarnetu i eterycznego głosu. Nie inaczej było późną porą w Faktorý – dziewczyny w wyraźnie Halloweenowych nastrojach pokazały, jak to się robi na Islandii. Nowa epka już ujrzała światło dziennie i jest r e w e l a c y j n a!
8. Agent Fresco
Tutaj zawsze mam problem, kiedy Agent Fresco gra regularny koncert, głośny, rockowy i niezrozumiały dla mnie. Sprawa wygląda inaczej, kiedy chłopcy odzierają się w ciężkiego brzmienia, zapraszają kwartet smyczkowy i akustycznie rozkochują mnie w sobie. W tym roku Nordic House był wypełniony ludźmi do granic przyzwoitości, a Agent Fresco bezczelnie o godzinie trzynastej doprowadzili mnie do łez. Po koncercie zakupiłem specjalnie wydaną, akustyczną epkę, z którą się nie rozstaję od jakiegoś czasu.
7. Rangleklods
Pierwszy z artystów odkrytych podczas przesłuchiwania ogłoszonego line-up’u. Ten niesamowity duet z Danii kompletnie rozniósł dystyngowaną halę w Harpie! Rangleklods łatwo nie mieli – zagrali jako zastępstwo za Django Django, którzy odwołali z powodu choroby, ku rozpaczy wielu ludzi. Jestem jednak pewien, że po koncercie nie narzekał nikt. Genialna elektroniczna uczta i gdyby nie fakt, że znęcał się nade mną kac – wytańczył bym wszystkie części ciała.
6. Me and my drummer
Muzyka naszych zachodnich zasiądów rządko do mnie trafia. Tym jednak razem niemiecki duet przekonał mnie do siebie, co więcej – od jakiegoś czasu nie przestaję słuchać ich debiutanckiego albumu. Me and my drummer to jedno z ciekawszych odkryć festiwalu i z pewnością warto przyjrzeć im się bliżej. Nietuzinkowe teksty, porywająca muzyka i szóste miejsce w moim podsumowaniu. POLECAM
5. Patrick Wolf
W przypadku Patricka obiektywny być nie potrafię. Bo jak można by skrytykować, kiedy najpierw spotykasz go pod kościołem, częstujesz wódką, rozmawiasz, rozpływasz się na koncercie, a nad ranem spotykasz na parkiecie w klubie? Abstrahując od wydarzeń okołokoncertowych, sam występ w przepięknym kościele Fríkirkjan był porywający. Fortepian, Patrick, harfa, skrzypce i ukulele. Resztę pozostawiam wyobraźni. Setlista marzeń, bo gdy zaczyna od London, inaczej być nie może. Z uśmiechem zapytał „czy ktoś ma jakieś muzyczne życzenia?”, wysłuchał mnie i zagrał Wind in the wires. Tak się zdobywa serce.
4. Daughter
Dzień po koncercie Patricka, w tym samym miejscu, zagrało trio z Londynu – Daughter. Koncert, na który czekałem długo, absolutnie zakochany w dwóch epkach grupy. Zdecydowanie zrobiło się o nim głośno, co potwierdza chociażby październikowy występ u Lettermana. Było tak, jak sobie wyobrażałem – idealnie. Od początku do końca idealnie wyważone emocje, skromna Elena opowiadała właściwie o wszystkim i niczym, nie miało to jednak znaczenia. Kiedy śpiewała, publiczność bała się oddychać, by nie zakłócić tego niesamowitego przeżycia. Jeśli nie znasz, to lepiej kliknij.
3. HAIM
Gościłem w domu koleżankę z Niemiec, która równiez wybierała się na festiwal. Powiedziała: „Haim, musisz zobaczyć, posłuchaj, wow!”. No i posłuchałem. W czwartek stałem obok niej na koncercie trzech bezczelnych sióstr z Los Angeles i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę i słyszę. Trzy smarkule, jedna młodsza od drugiej, rozniosły scenę w Deutsche Barze, nie zostawiając złudzeń, że słowo BADASS to one stworzyły właśnie. Pod spodem wideo dla niedowiarków.
2. GUS GUS
Gus Gus czasem lubię, czasem średnio, różnie bywa. Dopiero po ostatnim albumie zdarzało mi się słuchać ich muzyki. Na koncertach jednak moje uprzedzenia nie maja racjio bytu. Kto był kiedykolwiek, ten wie, że TO się nie podobać nie może. Harpa udowodniła, że nie tylko klasyczna muzyka jej w głowie i spokojnie może gościć u siebie królów elektroniki. Sobota należała do Gus Gus. Mało nie rozsadziło sufitów, kiedy na koniec rozbrzmiał wielki hit Over. Stałem pod sceną i nie mogłem oderwać oczu od niesamowitego spektaklu, który tworzył się przed rozgorączkowana publicznością. Czapki z głów.
1. Sigur Rós
Nie mogło być inaczej. Ten festiwal stał pod znakiem Sigur Rós, którzy w swoim stylu zakończyli w Laugardalshöll tegoroczne Iceland Airwaves. Wielki powrót po 11 latach. Od razu zaznaczę, że to nie mój pierwszy koncert Sigur Rós, więc mogłem spojrzeć na wszystko bardziej obiektywnie. Nie udało się. Chciałem napisać wielką relację, wrzucić milion zdjęć, ale moja przepustka dziennikarska nie obejmowała tego wydarzenia, a poza tym wszystko, co napisałem brzmiało niesamowicie błaho i wyświechtanie. Bo jak można opisać koncert Sigur Rós? Rozpoczął się godzinę później, trwał w nieskończoność, cudowną nieskończoność i kiedy już dobiegł końca, zostawił mnie w oszołomieniu. Setlista była niemal idealna – kiedy usłyszałem Vakę, właściwie już nic się nie liczyło. Zapomniałem, że miałem dość czekania, tłumów ludzi, po prostu położyłem się na ziemi i trwałem w tym momencie. W prezencie dla Islandii zagrali nowy utwór Brennisteinn, który wstyd przyznać, myślałem że znajduje sie na ostatnim, najmniej przeze mnie lubianym albumie. Mniejsza z tym, ciągle kocham ich muzykę i przede wszystkim występy na żywo i to się zapewne nie zmieni. Sigur Rós są osobna ligą, niedoścignioną i jednym z najlepszych koncertowo zespołów. Dziękuje, pozdrawiam.
Łącznie udało mi się zobaczyć około trzydziestu koncertów, nie licząc krótkich odwiedzin czy koncertów, na które zwyczajnie nie udało mi się wcisnąć. Pierwszy dzień zdecydowanie należał do Islandii – znakomite koncerty zagrali Retrobot, Lockerbie i Sin Fang. Zwłaszcza ten ostatni zasługuje na pochwałę, bo dotąd uważałem jego muzykę za nieco nudną. Kanada jak zwykle pokazała się od znakomitej strony – zarówno Purity Ring, Mo Keeney czy Half Moon Run zasługują na słowa uznania. Świetnie bawiłem się również na koncercie Sykur, w zapchanym do granic możliwości Hemmi og Valdi, oraz Bloodgroup, który w końcu postanowił nagrać nowy materiał i zagrać go z wielkim impetem.
Jak mogłem kręcić nosem rok temu, tak islandzka muzyka w tym roku naprawdę dała radę. Rewelacyjne koncerty, wielka skumulowana energia i niezapomniane wrażenia. Zacytuję pewnego niesamowicie irytującego Amerykanina, który prześladował mnie swoją głupotą na wielu koncertach. Otóż na koncercie Sigur Rós w nasyconym nostalgią momencie krzyknął z najbardziej drażniącym, amerykańskim akcentem: „Yeahhh! This is Iceland!!!!”. Jakkolwiek był głupi, trochę racji miał. To jest Islandia.
Zapraszam do obejrzenia podsumowania festiwalowego. Na wypadek, gdyby ktoś się zastanawiał, jaki festiwal jest najlepszy na świecie.
Rewelacja!!! Powiedzieć, że „jestem zazdrosny” byłoby delikatnym niedopowiedzeniem ;)