
Zacznę od tego, że muzyka islandzka cieszy się w Polsce coraz większym uznaniem. Jest to dla nas fakt niezmiernie radosny. Co prawda ukryć się nie da, że taki Sopot Festival to już nie to samo, co jeszcze 15 lat temu, ale i tak przyjemnie było zobaczyć na tej scenie po 6 latach Islandczyków. W 2006 roku gościliśmy w Sopocie Ampop, zaś w sierpniu 2012 roku mogliśmy nacieszyć oczy i uszy jednym i jedynym w swoim rodzaju występem Mugisona w polskiej telewizji. Zamiast wykonać utwór po islandzku ze swojej ostatniej płyty, zaprezentował chyba najbardziej odlotową piosenkę, jaką ma w zanadrzu. Do tej pory mam ciarki na plecach, jak sobie wspomnę tę zadziorność Murr Murr. Kto nie słuchał, ten trąba (i nadrabia teraz)!
Styczeń, czyli… teledysk roku
Duet Bowen Staines i Gunnar B. Guðbjörnsson czyni cuda. Nawet trumny z wodospadów rzuca. A ten teledysk towarzyszył mi nieprzerwanie przez cały rok.
Marzec, który skradł mi serce – utwór live roku nr 1
Marzec stoi dla mnie pod znakiem magicznego wieczoru w Katowicach (w końcu nie na darmo Miasto Muzyki), gdzie odkryłam istny romantyzm zaklęty w dźwiękach wydawanych z fortepianu przez Nilsa Frahma. Co ważniejsze jednak, od 19. marca 3326 nie jest już takim samym utworem, jak wcześniej. Ólafur Arnalds z powodzeniem umieścił drugą swoją kompozycję na liście, którą kiedyś nazwę soundtrackiem mojego życia. I czuję, że zrobi to jeszcze nie raz od momentu wydania nowej płyty w lutym.
Kwiecień… legendarny – piosenka roku, człowiek roku, album roku nr 2
Wszystko zaczęło się od Sister, która to piosenka bardzo często pojawiała się na antenie Rás2, intrygując mnie, bo nie miałam pojęcia, kto ją wykonuje. Zaiste dziwna to dla mnie sprawa z płytą Legend, bo słuchając jej, mam wrażenie jakbym rozpoznawała wiele wpływów, a mimo to wciąż tworzy oryginalną całość, która przenosi mnie na ciemny parkiet lat 90. To właśnie w kwietniu album pt. Fearless zaczął podbijać świat. Debiutancka płyta nowego (i jednego z wielu, uwierzcie mi na słowo) projektu Krummiego Björgvinssona – człowieka roku, bo takie miano sobie u mnie zyskał. W Krummim drzemią niespożyte pokłady kreatywności i niesamowita charyzmę. Zaczął od projektu post-hardcore’owego, aktualnie najbardziej pochłania go industrial, a po drodze miał przygody z bluesem i country, a nawet z musicalem (ale o tym innym razem). Warto poczytać wywiady z nim – można dowiedzieć się, jak zostać nieustraszonym. Za let me be your fearless tytułowa piosenka z debiutu Legend stała się praktycznie hymnem roku.
Maj i prezenty, czyli EP roku
Mam słabość do płyt wydanych w maju. Zwłaszcza tych z premierą w granicach od tygodnia przed do tygodnia po moich urodzinach. Tym razem to Sindri wstrzelił się w termin. Ba, stworzył nawet tekst roku do Walk with you! I won’t be afraid anymore.
Może być ciemno za oknem. Wiatr niech nawet urywa głowy i bombarduje ludzi śniegiem i deszczem. Ja włączam Half dreams i czuję to majowe popołudniowe słońce, chylące się ku zachodowi, eleganckie +20 stopni na termometrze i jest mi dobrze. Nawet bardzo.
Czerwiec dający nadzieję roku
W trawie piszczy, że Ásgeir Trausti zrobi niezłą karierę. Młody, klasycznie wykształcony gitarzysta, skradał się po cichu kolejnymi singlami, żebym od lata nieskutecznie usiłowała uwolnić się od Leyndarmál i Sumargestur. A później przyszła cała płyta Dýrð í dauðaþögn, która pokryła się już złotem w Islandii. Ásgeir Trausti czaruje na niej swoim głosem, wyśpiewując teksty w całości we własnym języku. Połknęłam haczyk i czekam na jego dalsze poczynania, jednocześnie z lekkim niepokojem patrząc na to, że ten nieśmiały artysta wolałby śpiewać po angielsku, by dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Zatem posłuchajcie koniecznie płyty Ásgeira i sprawdźcie, co robi ze swoim zespołem The Lovely Lion!
Lipiec na rozstaju, czyli open-air koncert roku oraz utwór live roku nr 2 i nr 3
Tego, co wydarzyło się 15 lipca na dziedzińcu Radia Kraków, nie da się tak po prostu opisać. Zdecydowanie dzięki Árstíðir był to jeden z najpiękniejszych wieczorów 2012 roku. To trzeba było usłyszeć, odczuć na własnej skórze, przeżyć na swój sposób. Árstíðir roztoczyli wokół magię z nutką jakiejś melancholii i nostalgii. Jednak uśmiech i brzmienie Shades i Tárin z Krakowa pozostały na długo i nie wydają się blaknąć. Tymczasem czekam na trzecią płytę i po cichu marzę, by ich kiedyś usłyszeć w najbardziej intrygującym miejscu w Krakowie – Hali Ocynowni. Z całą pewnością zrobiliby równie wielkie wrażenie na publiczności, co Sigur Rós!
Sierpień i… album lata, odkrycie roku oraz wokal męski roku
Sierpień i w ogóle całe wakacje należą do debiutanckiej płyty zespołu In Siren – In Between Dreams. Ukazała się w czerwcu, owiana mgiełką tajemnicy i z początku docierała do mnie w sposób dość nieśmiały ze swoim progresywnym rockiem. Sprawiła jednak, że przypomniałam sobie o tak prehistorycznym urządzeniu jak discman. I tak oto przemierzałam Kraków wzdłuż i wszerz podczas letnich wieczorów z odpowiednim po temu tłem muzycznym. Z taką częstotliwością, że z pojawieniem się pierwszej ryski na krążku, zaczęłam obawiać się, ile jeszcze ta płyta fizycznie wytrzyma. W jaką podróż porwała mnie In Between Dreams, mogliście przekonać się tutaj .
To głównie dzięki In Siren odkryłam męski głos roku. Ragnar Ólafsson, bo to on zasłużył sobie na ten tytuł, to nie tylko filar In Siren czy Árstíðir, o których to zespołach w tym roku można było usłyszeć. Co najważniejsze – nigdy nie brzmi tak samo. Harmonie wokalne? Jasne, nie tylko folkowe. Znajdą się także i jazzowe. Ma być z pazurem? Nie ma sprawy! Do wyboru, do koloru, od przeróżnych odmian rocka po metal progresywny. Trzymam kciuki, żeby w tym roku także nie miał czasu oglądać telewizji, dzięki czemu na początku 2013 w rocznym podsumowaniu znajdziecie małe co nieco o nowych wydawnictwach Ask the slave i Árstíðir.
Wrzesień to Sacrum Profanum (i koncert roku)
Co miało być, zostało już wypowiedziane.
Październik – złota jesień i wspomnienie roku
Był już pop, rock i folk. Teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Hardcore zaczął wyciągać po mnie swe macki od momentu, w którym postanowiłam wreszcie sprawdzić, gdzie to Ólafur Arnalds kiedyś grał na perkusji. I tak się to wszystko zaczęło. We wrześniu sprawa nabrała rumieńców, od kiedy dowiedziałam się, że do Krakowa zawita islandzka kapela Muck. Do tej pory trochę mi szkoda, że koncert nie odbył się jednak w pierwotnie planowanym miejscu – Forcie nr 7 na Bronowicach – bo to jedno z tych zaczarowanych (ostatnio niestety niezbyt dostępnych) krakowskich miejsc. Za to w Kawiarni Naukowej byłam świadkiem przeistoczenia roku. Czwórka sympatycznych Islandczyków wychodzi na scenę i… w tym momencie zaczynam rozumieć, czemu nazywają się Muck. Po 25 października są dla mnie TurboMuck i to w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu – żądam więcej, żądam nowej płyty. Na szczęście ukaże się już wkrótce.
Listopad… album roku nr 1 i wokal żeński roku
Są muzycy, którzy zachwycają mnie niezmiennie od lat. Są też albumy, które odkrywam wciąż na nowo. Są koncerty, przez które wielokrotnie zakochuję się w zespołach. Dotąd wszystkie te elementy naraz skupiał w sobie tylko Radiohead. Po wydaniu Enter 4 Radiogłowi przestali (nie)stety być tym jednym jedynym zespołem. Gdyby album The King of Limbs tak brzmiał, mogłabym szczęśliwie umierać już trzy lata temu. Sęk w tym, że wtedy nie umarłam ze szczęścia. Mogę dopiero od 22 listopada, kiedy na świat przyszła trzecia studyjna płyta Hjaltalín.
W marcu dowiedziałam się, że będzie mrocznie i elektronicznie – bałam się, że będzie tak jak z The King of Limbs, że odrzuci mnie ta elektronika. Tymczasem na Enter 4 jest wszystko, czego mi osobiście brakuje w ostatnim wydawnictwie mojego drogiego Radiohead. Dostałam również w prezencie rewelacyjną pracę sekcji rytmicznej, która potrafi utopić mnie w gęstym bujającym basie i gdy zabranie mi powietrza, wyciąga na powierzchnię niesamowitą perkusją. Nie mogę pominąć też magicznego zakończenia – Ethereal. Właściwie, jeśli miałabym wybrać ulubiony utwór z tej płyty, to miałabym duży problem. Zdecydowanie pokazuje drogę do czwartego wymiaru.
Do słuchania na głośnikach z dobrymi basami albo na słuchawkach (dla pełni dźwięku). Zwłaszcza, gdy po ciemku łazi się po mieście (i wystrzega śledzącego samochodu z Siggą na tylnym siedzeniu). Jeśli już o Sigríður Thorlacius mowa – to niesamowite, jak na tym albumie pokazała swoją dojrzałość wokalną i jak potrafi roztaczać wdzięk własnym głose z pełną świadomością swoich możliwości. Naszła mnie niedawno ochota, na przesłuchanie jej dokonań (nie tylko z Hjaltalín) od momentu wydania Sleepdrunk Seasons w 2007 roku. Ona rozkwitła wokalnie. Rozkwitła jak pączek róży. I za to należą jej się wyrazy szacunku jako dla wokalistki roku!
I na koniec odpowiedź na pytanie, które nurtowało mnie od dłuższego czasu, i które wywołało jeden z najbardziej radosnych uśmiechów w tym roku:
Z pewnością wydamy kolejny album, może w przyszłym roku, ale równie dobrze może to być za lat dziesięć. Niemniej jednak zrobimy to. Staramy się spotykać i grać przynajmniej jeden koncert rocznie, chociaż w tym roku pewnie nam się nie uda. (Magnús Ágústsson)
To oznacza, że świat jeszcze kiedyś usłyszy o Búdrýgindi, a ja doczekam się ich koncertu, czego sobie serdecznie w 2013 roku życzę.