Podobno było to do przewidzenia. Podobno też było to do odratowania. Niestety nikt wiele nie zrobił,
a Keflavik Music Festival można już najpewniej zaliczyć do niechlubnej historii Islandii.
Keflavik Music Festival w zeszłym roku odniósł dość spory sukces, tak przynajmniej można wywnioskować, skoro liczba tegorocznych artystów została niemalże podwojona. Pierwsza edycja tego festiwalu w 2012 roku opierała się głównie na lokalnych artystach, którzy występowali na czterech scenach przez trzy noce. W tym roku Ólafur Geir Jónsson – pomysłodawca i założyciel, postanowił pójść na całość: zaprosił szereg znanych artystów zagranicznych (m.in. Röyksopp, Rudimental, Temper Trap, Far East Movement, Nicky Romero czy Iggy Azalea) i lokalnych (m.in.Agent Fresco, Ólafur Arndalds, Sóley, Thorunn Antonia, Dikta, DIMMA, Legend, Sisy Ey i Bloodgroup), rozmieścił ich na ośmiu (!) scenach w różnych miejscach Keflavíku i czekał na szał publiczności. Szał jednak, jak się szybko okazało, mieć miejsca nie będzie.
Już pierwszy dzień wydał mi się dziwny – miasto pogrążone w jakiejś depresji, o festiwalu właściwie niewiele słychać, nigdzie nie można znaleźć programu, nawet w „biurze festiwalowym” w, uwaga, tajskiej knajpie naprędce przemianowanej na dumne biuro, gdzie na jednym ze stolików leży stosik plakietek z napisem „press” i nędzna kartka z listą dziennikarzy. Pomyślałem, że to tak minimalistycznie i bez przejęcia, lecz już samo to powinno mi dać do myślenia. Niezrażony, z listą koncertów w głowie, przemieszczam się z miejsca do miejsca. Kiedy późno w nocy wchodzę do klubu na koncert, wita mnie zespół (!) radosny, bo oto przyszła publiczność. Niewiele rozumiejąc, wypytuję. „Czekamy, aż się skończą koncerty na głównej scenie, wtedy pewnie ludzie przyjdą„ – słyszę. Koncert już był półtorej godziny opóźniony, w rezultacie ostatni skończył się grubo po trzeciej nad ranem, zamiast o pierwszej. Publiczność nadal nie przekraczała pięciu osób, w tym co najmniej trzech z innych zespołów. Ostatecznie pierwszego dnia nie dotarłem do głównej sceny, ale sądziłem, że tam właśnie są wszyscy. Dopiero następnego dnia miałem się dowiedzieć, ile jest tych „wszystkich”.
Drugi dzień właściwie uświadomił mi wszystko. Docieram na główną scenę o dwudziestej, spóźniony ponad godzinę na pierwszy koncert. W przeogromnej hali sportowej nie ma nikogo, oprócz kilku ochroniarzy i pana sprzedającego czipsy. Dopiero godzinę później wbiega pod scenę garstka nastolatków, do których po jakimś czasie dołącza kilkadziesiąt osób. „Więc to jest ta główna scena” – myślę sobie. Po drugim koncercie „tłum” jest w stanie mniej więcej zapełnić przestrzeń pod sceną, gdzieniegdzie ludzie leżą na murawie. Wychodzę na godzinę, by wrócić i zastać już ostatni koncert. Co się stało w międzyczasie? Dalej nie wiem. Ostatni koncert grupy Far East Movement zdołał zgromadzić niewielki tłumik, wciąż dziesięciokrotnie za mały na tę halę. Zmęczony skakaniem nastolatków ruszam pod inne sceny, gdzie miały zagrać ciekawe islandzkie zespoły. Pod jedną sceną pięćdziesiąt osób, pod drugą sceną dwanaście. Dopiero wtedy zaczęły do mnie docierać informacje o artystach, którzy jeden po drugim wycofują się z zagrania na festiwalu.
W lekkim niedowierzaniu zmierzam do klubu CENTER. Tam całe siedem osób. W trakcie kolejnego koncertu zaczęli wpuszczać ludzi bez opasek, żeby zapełnić to miejsce. W rezultacie wpłynęło do środka sporo podpitych tlenionych dziewczyn, pijanych panów, ludzi tak totalnie przypadkowych, że nie zabawiłem tam długo. Wróciłem do Reykjavíku, a trzeci dzień musiał się odbyć już beze mnie.
Po drugim dniu profil festiwalu na Facebooku zalała masa postów, od totalnych wyrzutów po groźby i żądania zwrotu pieniędzy za karnety, które do najtańszych nie należały. Organizator na łamach dziennika Fréttablaðið robił dobrą minę do złej gry, opisując, jaki to rewelacyjny festiwal. W internecie wrze. Postanowiłem skierować się do osób, które miały zagrać na festiwalu bądź już zagrały, aby dowiedzieć się najciekawszych ploteczek tuż zza kulis:
– jak nie wiadomo o co chodzi – chodzi o pieniądze. Wielu artystów miało podpisane umowy na wynagrodzenie płatne przed koncertem. Zagraniczni goście mieli otrzymać bilety lotnicze. Żaden z warunków nie został oczywiście spełniony.
– organizacyjnie Keflavik Music Festival okazał się totalną porażką. Począwszy od bałaganu z programem, bo skąd ktoś miał wiedzieć, dlaczego teraz gra ten zespół, a nie ten. Strona festiwalu milczała jak zaklęta, wrzucając jedynie informacje o obniżonych cenach biletów na kolejne noce. Ochrony podobno było jak na lekarstwo i każdy mógł wejść za scenę, gdzie leżały drogie instrumenty i sprzęty.
W rezultacie lista artystów, którzy nie pojawili się w Keflaviku, wygląda następująco:
Ásgeir Trausti, SIGN, Ensími, Micha Moor, Kimono, Bubbi, KK, SAMÚEL JÓN SAMÚELSSON BIG BAND, Kiríyama Family, Tilbury, Hjálmar, Bloodgroup, Röyksopp, Iggy Azalea, Ólafur Arndalds, Sóley, Thorunn Antonia, Dikta, DIMMA, Legend, Sisy Ey, Retrobot, Sykur, Samaris, Steed Lord.
Taka sytuacja nie miała jeszcze nigdy miejsca na Islandii. Artyści pisali na swoich profilach internetowych o niesamowitym nieprofesjonalizmie organizatorów, których festiwal najwyraźniej przerósł. Szkoda mi najbardziej ludzi, którzy zapłacili za bilety i zostali potraktowani tak niesprawiedliwie. Ostatecznie moja przepustka dziennikarska powędrowała do rudowłosej dziewczyny, która mogła pójść w ostatni dzień na darmowe obserwowanie tej katastrofy. Zostałem publicznie zlinczowany na facebookowym profilu festiwalu za „nieprofesjonalne” zachowanie i pozbywanie się przepustki. Cóż, widać profesjonalizm to w Keflavíku rzecz święta. Mnie szkoda było pieniędzy na benzynę.
Ostatecznie jednak udało mi się zobaczyć kilka koncertów, o których chciałbym na koniec wspomnieć:
– Páll Óskar & Monika – pierwszego dnia zagrała legenda muzyki tanecznej, niekwestionowany król kiczu i tandety kochany na całej Islandii. Tym razem w surowym wnętrzu kościoła, na skromnie, wraz z Moniką – harfistką oraz sekcją smyczkową. Daj nam Panie Boże takie gwiazdy w Polsce, które porażają stężeniem cekinów i brokatu, a kiedy trzeba to potrafią oczarować pięknym głosem bez zbędnych ceregieli. Taki właśnie jest Páll, który tamtego wieczoru po raz kolejny skradł moje serce wystudiowanymi pozami.(Odwiedź Pálla)
– My Brother is Pale – słyszałem o tym zespole przy wielu okazjach, nigdy jednak nie udało mi się bliżej z nim zapoznać. W czwartkową noc miałem niezwykłą szansę, gdyż siedziałem dwa metry od nich, jako jeden z nielicznie zebranych w Kaffi Duus. Ich muzyka to mroczny i niepokojący rock, przywołujący na myśl dokonania Thoma Yorke’a i Radiohead. Charyzmatyczny wokalista Matthijs van Issum sprawiał, że nie mogłem oderwać od niego wzroku. Zdecydowanie muzyka godna polecenia.(Odwiedź My Brother is Pale)
– Jón Jónsson – Islandia ma swojego Bon Ivera, ale ma również swojego Jamesa Morrisona. Piękny, dwudziestoletni z uśmiechem od ucha do ucha Jón śpiewa proste i chwytliwe piosenki, które idealnie nadają się do radia, mycia naczyń i wieszania prania. Ładnie, lekko i przyjemnie.(Odwiedź Jóna)
– Nolo – pomimo koszmarnego miejsca, koszmarnej atmosfery i wątpliwego nagłośnienia – bardzo mi się podobał koncert niepozornych chłopaczków – Ívara i Jóna. W niewiele ponad trzydzieści minut zabrali mnie w romantyczną podróż wgłąb dzikich lat 80tych, sowicie zatopionych w syntezatorach i rozmytych wokalach.(Odwiedź Nolo)
– Two Toucans – najpierw spodobała mi się nazwa, a następnie muzyka, na szybko odsłuchana na youtube przez wyjazdem na festiwal – przyzwoita mieszanka popu, elektro i house’u. Intrygujące rodzeństwo Kristrún Lárusdóttir oraz Helgi Pétur Lárusson rozpoczęli wspólną pracę w 2011 roku, lecz dopiero teraz zabierają się za nagrywanie debiutanckiego materiału. Na żywo brzmi jeszcze dość surowo, ale z pewnością warto mieć na nich oko.(Odwiedź Two Toucans)
– Agent Fresco – koncertowy pewniak. Nikt nie daje z siebie tyle na scenie, co członkowie tego zespołu. Druga co do wielkości scena zebrała zawrotną liczbę pięćdziesięciu osób, nie miało to jednak wpływu na jakoś występu. Arnór i spółka zagrali jak zwykle zawodowo i na pełnej energii.(Odwiedź Agent Fresco)
Keflavik Music Festival z pewnością odbył się po raz ostatni. Jego organizator poszedł z torbami, zostanie tylko niesmak jeszcze czas jakiś. Chciałbym napisać coś pozytywnego, ale nie potrafię nic innego jak: to był najgorszy festiwal, na jakim dotychczas byłem. Keflavík zostanie dla mnie na zawsze smutnym miastem z międzynarodowym lotniskiem. Czekam na ALL TOMORROW’S PARTIES FESTIVAL, który z pewnością nie rozczaruje.
Poniżej zdjęć garść, w żałobnych kolorach: