Poranny przymrozek, słońce jest już dość nisko na niebie, chociaż mamy dopiero początek listopada. Urocze ciepłe kawiarnie w Reykjavíku, a w nich kawa z niekończącą się dolewką podczas Iceland Airwaves. Zatrzymać się na chwilę i posłuchać muzyki możesz wszędzie – w hotelowej recepcji, domu kultury czy kawiarni.
Czasem na koncert idzie się z głośno bijącym sercem, ze świadomością, że nie pozostanie się obojętnym wobec muzyki, wobec moich wisienek na torcie. Tak też było z Árstíðir. Niezależnie od tego, czy czarują swoją akustyczną muzyką, czy też harmonią męskich głosów a capella. Chcecie się wzruszyć? Poczuć niemalże namacalnie piękno muzyki? Idźcie na koncert Árstíðir, zespołu, który kunsztownie tka dźwięki swoim talentem. Wykonują ballady głównie w języku islandzkim. Wiecie, że mają bardzo smutne piosenki, jak przystało na islandzki folk? Ja już nie potrafię przeżyć stabilnie emocjonalnie ich koncertu, zwłaszcza słysząc dźwięki wiolonczeli i skrzypiec. Zapowiadają Shades i Tárin, a ja drżę jak osika na wietrze. Islandzkim wietrze. I dziękuję, że spotkali się i zaczęli razem tworzyć.
Myślałam, że w czwartek po wzruszającym Árstíðir w samo południe, nic już nie rozłoży mnie na łopatki i nie wywoła gęsiej skórki na karku. Zdradzę Wam mały sekret – jest wiolonczela, są czary. W uroczej dwupoziomowej kawiarni Nóra Magasín przy placu Austurvöllur, z regałem z książkami na całą ścianę, niewielka wiolonczelistka siedziała na krześle. Była wzrostu swojego instrumentu. Kristín Lárúsdóttir. Inaczej Selló Stína. Odpaliła z laptopa Steindóra Andersena i sama z wolna zaczęła lać dźwięki ze swojej wiolonczeli niczym miód – tak właśnie brzmiał utwór Fold. Kompozycja Sorg (Smutek) znalazła odpowiednie struny w moim wnętrzu. Jest coś niesamowitego w muzykach wykształconych klasycznie. Sposób, w jaki słuchają, skupiają się na dźwięku, pielęgnują go i cierpliwie czekają na moment, w którym wchodzą. Niemalże z namaszczeniem. Von (Nadzieja). Szczerze? Moja łyżeczka zawisła z wrażenia nad filiżanką kawy już przy pierwszych dźwiękach. Jak Kristín sama mówi, wykonuje też techno na wiolonczeli – zaprezentowała to na koniec. Zapowiedź wywołuje uczucie niepewności, za to wykonanie… satysfakcjonuje. Cały występ trwał zaledwie 20 minut i pierwszy raz podczas festiwalu miałam wrażenie, ze coś trwało za krótko, chciałoby się tego słuchać dłużej. 20 minut – tyle wystarcza, żebym znów się zakochała. W październiku Selló Stína wydała swój solowy album!
Sobota rozpoczęła się eterycznie dzięki Eivør Pálsdóttir w Domu Nordyckim. Z czego zrodziła się ta kobieta z nieziemskim głosem z Wysp Owczych? Z wiatru jej struny głosowe czy kryształów? Klimatyczna sala w sam raz do kontemplacji niesamowitych zdolności wokalnych Eivør. Może faktycznie Wyspy Owcze są jeszcze bardziej czarodziejskie niż Islandia? W momencie pierwszych słów True Love ciarki mnie po prostu otuliły. Ze wszystkich stron. Chcę jej głosu więcej i więcej. Niezależnie, czy to dążącego bardziej w kierunku folku, jazzu czy rocka. Eivør nawiązuje świetny kontakt z publicznością, a gdy na sali jest za mało miejsca, pozwala słuchaczom usiąść nawet na scenie pomiędzy instrumentami. W tym miesiącu rusza w trasę promującą jej najnowszy album!
Pétur Ben nie daje słabego koncertu, kropka. Wystąpił w piwnicy Bar 11, więc wydawałoby się, że blisko sceny będzie można ogłuchnąć, a tu niespodzianka. Wszystko dobrze słychać. Nadal nie wiem, jak to ująć. Brak mi słów. Ta energia alternatywnego rocka! Perkusista, który gra z mocą jaskiniowca. Pamiętacie, kto grał z Mugisonem w Sopocie? Tak, to właśnie on. Do tego linia basu, która mnie totalnie rozwala. Teraz się zacznie litania do moich ulubionych basistów, uważajcie. Jest mrocznie i mocno, w całym składzie. Drugi album Pétura sięga zdecydowanie bardziej w głąb ciemnych zakamarków – porusza tematy samotności i śmierci. Muzycy dają z siebie 200% normy, porównując do normalnych koncertów, a wcale sobie nie odpuszczają na co dzień. No i sam Pétur. Zakochałam się w jego muzyce dwa lata temu, oglądając transmisję z Aldrei Fór Ég Suður. Twórca nieprzeciętny. Jeśli doświadczy się jego obecności na scenie, można chyba spokojnie umierać…? Czy to się nazywa szczęście po koncercie?
Kolejna miłość od pierwszego występu. Mono Town odkryłam pół roku temu podczas Reykjavík Music Mess i od tamtej pory nie opuściłam chyba żadnej możliwości usłyszenia ich na żywo. Myślałam dzień wcześniej, że Kex w czasie Airwavesa jest przereklamowany, te kolejki, nagrania, które i tak trafią na Youtube, ku uciesze wszystkich. Przed Mono Town nie było żadnego problemu z wejściem do hostelu, wszak to młody zespół jeszcze bez debiutanckiego albumu. Opłaca się jednak zmieniać nagle plany, podejmować ryzyko dla ulubionych wykonawców. Indie-rockowa formacja z pianistą Daðim Birgissonem, wirtuozem. Mam wrażenie, że gra w czarodziejski sposób. Z dźwięków, które wydobywa z instrumentu, czyni poezję. Jego palce wydają się niemalże nie muskać klawiatury, a z powodzeniem uprawia magię. Do tego sekcja rytmiczna w postaci Guðmundura Óskara Guðmundssona i Þorvaldura Þóra Þorvaldssona – cud, miód i orzeszki w czekoladzie. Rozpływam się, a buzia sama mi się cieszy w odruchu bezwarunkowym. Aż boję się tego, co stanie się na samym końcu, kiedy zagrają Can deny (a spróbowaliby nie zagrać tego killera w Kex Hostel…!). Jadę windą do nieba w chwili, gdy wokalista wydaje swój samotny wrzask, rozrywa pozorny spokój po falującej emocjami głównej części utworu i rozpoczyna się najlepsza partia basu, a gitara sypie iskrami dźwięków na wszystkie strony. Panowie dopieszczają swoją debiutancką płytę In the eye of the storm. Nie mam wątpliwości co do poziomu, jaki będzie prezentować, więc myślę, że Wy ją też będziecie chcieli.
Jackie O jako piosenka dnia w KEXP Seattle
Puk, puk? Jestem już w przedsionku niebios i nie wiem właściwie, który z dwóch koncertów Grísalappalísa był lepszy. Ten, na którym prawie ogłuchłam w sklepie muzycznym czy ten transmitowany przez KEXP w Kex Hostel? O nie, zaczęli! Wokalistę Gunnara Ragnarssona słychać już prawie od Laugavegur, chociaż koncert odbywa się w niewielkim sklepie muzycznym nieco dalej. Niesie się po Reykjavíku ta agresja gitar, punkowy chaos i donośny wokal. Wygląda na to, że palca się nie wciśnie do środka 12 Tónar, ludzie stoją na ulicy. Challenge accepted. Co prawda, miejsce 10 centymetrów od głośnika, za to usłyszałam wszystkie teksty tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Jeśli ogłuchnąć na występie, to tylko za sprawą najlepszego koncertowego zespołu 2013 roku. Muzyczne dynamity. Co z tego, że jest mało przestrzeni i muzycy stoją sobie na plecach? To ich soniczne szaleństwo, które unosi się na koncertach…! Z drugiej strony, na występie w Kex Hostel tych siedmiu wspaniałych pokazało z całą stanowczością, czym jest Grísalappalísa. Niech mnie gęś kopnie, jeśli po tym, jak zagrali, nie trafią do Seattle w ciągu najbliższego roku i nie wrócą z kontraktem. Grali przez pół godziny, co jak na transmitowany występy z Kex Hostel, jest całkiem sporym wyczynem. Nawet tekściarz Baldur się roztańczył, a jego choreografia zazwyczaj bywa bardzo stonowana i skromna w porównaniu do jasno świecącej gwiazdy scenicznej Gunnara, wprost parzącej otoczenie. Lísa!
Allt má (má út) jako piosenka dnia w KEXP Seattle
Radość mnoży się przez dzielenie. Wypączkowała również w piwnicy Bar 11 już w środę wieczorem. Tradycyjnie, im bliżej północy, tym większe opóźnienie występów i zaczyna się robić iście islandzko w tym temacie. Z punkową energią Muck uderzył hardcore‘owym poziomem głośności swoich piosenek, grając sporo świeżego materiału. Tu dopiero można było ogłuchnąć, zwłaszcza, że piwnica jest dość małym pomieszczeniem. Nie sposób nie poddać się rytmowi i stać nieruchomo ze sztywnym karkiem, bo mimo bliskości głośników, w chaosie muzyki Muck bez trudu wyłuskać można melodię i rytm. Zagościła festiwalowa radość i ekscytacja, widać było, że chłopcy dają z siebie wszystko, chociaż to tylko koncert off-venue. Nie da się też nie zwrócić uwagi na ich ekspresyjne twarze, aczkolwiek bywa z tym trudno w przypadku długowłosych śpiewających gitarzystów. Zawsze myślałam, że to Kalli robi najbardziej przerażające miny w tym zespole. Psst, okazało się, że to nie on jest największą bestią. A Ty co powiesz o koncercie, po którym do momentu pójścia spać nie może się odczepić od Ciebie motyw jednej z piosenek i nucisz go głośno wciąż i wciąż na nowo? Załoga Muck ćwiczy moją cierpliwość. Kiedyś nadejdzie ten dzień, w którym wreszcie wydadzą swoją nową płytę. Ale będzie wtedy frajda…!
To już jest koniec, nie ma już nic. Jesteśmy wolni, możemy iść. Iść się wreszcie wyspać, wyciszyć, wyleczyć kaca. Iść napisać te słowa i raz do roku powiedzieć głośno, jak bardzo kocha się tutejszych muzyków – tych dużych, średnich, małych i dopiero raczkujących. Za to, że im się chce, że dzięki temu nie tylko ja mogę się cieszyć jak małe dziecko, tańczyć na koncertach mimo spuchniętej kostki i mieć gęsią skórkę i łzy w oczach. Takk fyrir mig!