To był ich pierwszy koncert w Polsce. Pierwsza okazja, do przedstawienia się polskiej publiczności. A ta, zgromadzona w białostockim amfiteatrze zgotowała czwórce Islandczyków niesamowite przyjęcie. Tego koncertu nie da się zapomnieć.
Kiedy w sobotni wieczór swój występ zakończyła Jessica i She Keeps Bees, kilka niepozornych osób zaczyna wnosić na scenę sprzęt. Młody człowiek, który wygląda jakby właśnie skończył lekcje w pobliskim gimnazjum ustawia na scenie gitary, inny podłącza klawisze i komputery. W ciszy, w spokoju, bez pośpiechu. Jakby grupa nastolatków przygotowywała się do próby, w której akurat uczestniczyć będzie nieco więcej osób. Powiedzmy kilkaset. Jest Andri, Ólafur i Margrét. A poza podstawowym składem zespół wspiera Jón Valur (występujący solo, jako Jón Bird – warto go poznać!). Tym razem zagra na perkusji. Wśród islandzkiej ekipy jest też Einar Stef, na co dzień gra ze swoim zespołem – Kjurr, ale na trasie Vök dba o ich perfekcyjne brzmienie.
Wszyscy oni, bez wyjątku potwierdzają moją opinię o niezwykłości islandzkich artystów. Są bardzo skromni, niepozorni. Nie muszą dorabiać ideologii do swojej muzyki, wyjaśniać, tłumaczyć, krzyczeć swoim wyglądem, obnosić się z tym, że są artystami. Bo po prostu nimi są. I kiedy wszystko jest już gotowe, stają na scenie i wciskają ludzi w ziemię. Swoją energią, muzyką, jej brzmieniem. Tak właśnie zrobili w Białymstoku. Jakiekolwiek macie wyobrażenie o muzyce Vök, dopóki nie usłyszycie ich na żywo, nie dowiecie się, jaki geniusz w nich tkwi.
Nie przypomnę sobie setlisty, nawet nie starałem się jej zapamiętać. Zagrali chyba wszystko, co mogli łącznie z coverem Jai Paul. Pamiętam tylko zakończenie. „Before”, to ostatni numer z podstawowego setu koncertowego. Ale publiczność nie odpuściła. Choć nie byli na to gotowi, zagrali dwa bisy. „Tension” i „Waterfall”. I uroczo zakłopotani odebrali owacje na stojąco.
Zdjęcia: Bartek Wilk