„Vittu til” to świetny album właśnie na końcówkę lata. Jeśli ciepłe światło popołudnia i żółknące już na drzewach liście wzbudzają w Was dobre emocje powinniście dołączyć do tych obrazów najnowszy zbiór piosenek Snorriego Helgasona. Tak, piosenek. Dziś większość artystów chętniej używa określenia „utwory”, ale w przypadku Snorriego dostajemy najprawdziwsze piosenki. I to w tym najlepszym możliwym wydaniu – po islandzku. Jak za dawnych, dobrych czasów.
Snorri to klasa sama w sobie. I nie podejrzewajcie mnie o chęć przypodobania się, bynajmniej. Jest genialnym kompozytorem, instrumentalistą i wokalistą. Zawsze miał świetną rękę do pisania dobrych kompozycji, takich, które wpadają w ucho na dłużej. Do tej pory piosenki nagrane wspólnie ze Sprengjuhöllin są jednymi z moich ulubionych. Nie bez powodu wspomniałem pierwszy zespół Snorriego, bo łączy go z „Vittu til” kilka bardzo istotnych szczegółów. Po pierwsze – teksty śpiewane są po islandzku. Długo musiałem czekać, żeby Snorri znów zaśpiewał w całości w swoim ojczystym języku. Ostatnio islandzkim artystom zdarza się to coraz rzadziej, a szkoda. Oczywiście w niczym nie umniejsza to dwóm poprzednim płytom artysty, dodaje jednak wyjątkowości jego ostatniej produkcji. Po drugie – autorem tekstu do “Tungl, flóð og fjara” jest Bergur Ebbi, przyjaciel Snorriego, z którym wspólnie grali właśnie w Sprengjuhöllin.
„Vittu til” jest zbiorem piosenek, które powstawały w różnych okresach. Choćby „SH draumur”, której tytuł zainspirowany został nazwą kultowej islandzkiej kapeli punkowej lat 80′, napisany został w lecie 2012 r. Nie doczekała się jednak odpowiedniego zakończenia, dlatego nie znalazła miejsca na „Autumn Skies”. Snorri komponuje w różnych miejscach na świecie. Kilka piosenek powstało w jednym z jego ulubionych – Galtarviti (jak mówi, w tym miejscu powstało 70% jego kompozycji). Choćby „Það rúllar”, którą napisał w znajdującej się tam latarni morskiej. Tak dla kontrastu – są też utwory powstałe w USA czy Francji. Zatrzymajmy się jednak przy tym amerykańskim pierwiastku, który na „Vittu til” znów mocniej zabłysnął. Obojętnie czy nazwiecie Snorriego songwriterem, artystą folkowym czy bluesmanem – to jedno jest pewne. W jego muzyce tyleż samo islandzkiej przestrzeni, ile słońca środkowych stanów USA. Pył i kurz unoszą się tu po wypalonych słońcem pustkowiach na równi z kolorami tęczy przebłyskującymi wśród poświaty wodospadów. Gitarowe solówki, harmonijki ustne, slajdujące gitary, dźwięki mandoliny i banjo. To tylko część instrumentarium, którym Snorri włada z niemożliwie ogromną lekkością.
Płyta jest bardzo równa, dlatego wśród dziesięciu piosenek trudno wskazać faworytów. Motorem napędowym albumu miał być Einsemd. Opowiadający o samotności (w polskim tłumaczeniu to właśnie oznacza tytuł) był pierwszym singlem promującym krążek. Świetna melodia, tempo, wpadający w ucho refren, dopełniony dźwiękiem smyczków, a wszystko to okryte ciepłym głosem – to dla mnie kwintesencja twórczości Snorriego.
Zespół Snorriego bardzo się rozrósł od pierwszego solowego albumu. Valdimar Guðmundsson (fagot/wokale), Hjörtur Ingvi Jóhannsson (klawisze) i Örn Eldjárn (gitary/wokale) stali się pełnoprawnymi członkami zespołu podczas nagrywania ‘Vittu til’. Dołączyli do pierwszego składu, który tworzą Guðmundur Óskar Guðmundsson (bass/wokale), Magnús Trygvason Eliassen (perkusja), Sigurlaug Gísladóttir (wokale), Daníel Friðrik Böðvarsson (gitary/wokale) i Snorri Helgason. Album został wydany nakładem Húrra Records, wytwórni należącej do… Snorriego Helgasona.
Na koniec jeszcze jedno. „Vittu til” trzymam w rękach dzięki Justynie. Znając moją słabość do Snorriego przywiozła ten album do Polski w połowie sierpnia. Musiał odczekać kilka tygodni. Pewnie po to, żeby liście zdążyły nabrać złotego koloru, a słońce zaświeciło cieplejszą, jesienną barwą. Dzięki Justyna. Dzięki Snorri!