Z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim miałem okazję rozmawiać ponad rok temu, wczesną wiosną 2017 r. Było to chwilę po wydaniu jego kolejnej książki – „Zostawić Islandię”. To właśnie ta lektura stała się impulsem do przeprowadzenia wywiadu, o którym myślałem od dawna. Przyznaję, bardzo cenię twórczość Klimko-Dobrzanieckiego. Odpowiada mi język, klimat, styl, narracja, wciągają mnie jego opowieści, nie tylko islandzkie. Ale zaczęło się właśnie od Islandii, tej z „Domu Róży” i „Krysuviku”. Ze łzami w oczach czytałem „Kołysankę dla wisielca”. A potem już wszystko, „Raz. Dwa. Trzy.”, „Wariat”, „Rzeczy pierwsze”, „Bornholm, Bornholm” itd.
Publikacja tej bardzo ważnej dla mnie rozmowy wciąż się odwlekała. Zaangażowanie w liczne projekty – dziennikarskie, radiowe czy koncertowe, dwie wyprawy na Islandię – to wszystko sprawiało, że wciąż nie mogłem poświęcić temu tekstowi należytej uwagi. Aż przyszedł kolejny impuls. Dzień Nordycki w Krakowie, z udziałem Huberta Klimko-Dobrzanieckiego (najbliższy piątek, 25 maja). Uznałem, że to właśnie ten czas. Mogłoby się wydawać, że wywiad jest już nieco stary, zaręczam jednak, że w żadnym wypadku nie stracił nic ze swej aktualności. Klimko-Dobrzaniecki to niezwykły rozmówca. I choć miał to być wywiad, trudno było do niego podejść w taki właśnie, standardowy sposób – pytanie – odpowiedź. Była to raczej długa rozmowa poświęcona Islandii, życiu na Wyspie, wspomnień z nią związanych, jej miejsca w twórczości pisarza, muzyki, a przede wszystkim ludzi. Na dobrą sprawę sam nie wiem nawet, w którym miejscu tej rozmowy wywiad już się zaczął…
Hubert Klimko-Dobrzaniecki: Lubię Islandczyków, ale zawsze pozostawałem krytyczny w stosunku do nich, bo jak się kogoś kocha, to bierze się go takim, jaki jest, ze wszystkimi minusami. I w moich książkach wytykam im pewne rzeczy, Polakom zresztą też. Nikogo nie oszczędzam. Ale wie Pan, są w Polsce tacy katechumeni Islandii, którzy twierdzą, że nie wolno powiedzieć o niej niczego złego.
„Zostawić Islandię” to nie przewodnik, a collage literacki, to jest coś o mnie i o tym jak ja pamiętam tamten czas. Trochę w tym reportażu i wspomnień, trochę gagów, wszystko razem… Ktoś zarzucał mi np. że porównałem islandzkie krajobrazy do hałd kopalnianych na Śląsku, że to cyniczne. Oczywiście, jestem cyniczny!
Bartek Wilk: Mam własne zdanie na temat „Zostawić Islandię” i przyznam, że ono nie zmieniło mojej opinii o Pańskiej twórczości, jaką miałem od samego początku, od kiedy czytam Pańskie książki. Osobiście bardzo cenię sobie właśnie to, że nie pisał Pan nigdy przewodników, a Islandia jest gdzieś w tle Pańskich opowieści. Ale pewnie zauważył Pan dziś takie parcie na Islandię, chęć opowiedzenia wszystkiego, co jej dotyczy.
H.K.D.: O tak! Są nawet tacy patenciarze, którzy jadą na Islandię na dwa tygodnie i oni już ją znają… Ja mogę powiedzieć, że po 10 latach nie znam i to co napisałem jest subiektywne. To są pewne zdarzenia, spotkani ludzie, rozmowy i moje przemyślenia, które oczywiście mogą kłócić się z tym co myślą inni. Teraz wizja Islandii jest taka, że wszystko jest piękne i wspaniałe i nie ma wspanialszego miejsca na świecie.
Spotkałem się z tym, że ktoś krytykował moją książkę twierdząc, na podstawie rozmów z Polakami na Islandii, że wszystko co napisałem, to źle i bez sensu. Ale wie Pan, jak się wyda książkę, ona zaczyna żyć własnym życiem i każdy może ją interpretować jak chce.
B.W.: A ja mam wrażenie, że stał się Pan pisarzem w jakimś sensie kultowym, do którego odnoszą się inni, piszący islandzkie historie. Może to trochę tak, jak z oczekiwaniami fanów zespołu, którzy wiedzą lepiej jaka powinna być najnowsza płyta? Sam czytałem recenzje, w których pojawiały się żale, bo ktoś liczył, że dowie się więcej o Islandii, bo ona przecież nawet w tytule. A tu opowieść o ślubie, opowieści z Pańskiego życia…
H.K.D.: Wie Pan, najczęściej ci, którzy nie czytali poprzednich moich książek, w których przecież jest dużo Islandii, krytykują tę, bo jest im za mało. A w tej książce są nawiązania do poprzednich, do tego jak powstawały, dlaczego, itd. W „Kołysance dla wisielca” czy w „Domu Róży” jest pełno Islandii. Ja po prostu nie chciałem się powtarzać, a ci którzy ich nie przeczytali mają niedosyt i nie wiedzą o co chodzi.
B.W.: „Zostawić Islandię” to dla mnie taki powrót do początku, zatacza Pan pewien krąg i wraca do „Domu Róży”, do „Krysuviku”. Odczarowuje, odkrywa Pan część historii, pisze o tym, co działo się za tym tekstem – skąd, gdzie, dlaczego, jakie miejsca, jacy ludzie. Chciał Pan zamknąć ten islandzki rozdział? Czy jednak Wyspa dalej będzie się pojawiała, może nie jako główny temat, ale choćby gdzieś w tle Pańskich książek?
H.K.D.: To był projekt bardzo przemyślany. Ja się zbierałem do tej książki 9 lat, po ósmym roku w Austrii. Teraz będę mieszkał w Wiedniu już 10 lat. Napisałem to, co napisałem, zresztą poważnie też się kontrolowałem, bo mógłbym tę książkę zarzucić anegdotami, których mam oczywiście więcej, a nie chciałem tego robić. Ale „Zostawić Islandię” jest też pewnym rozliczeniem z czytelnikami, którzy czytali poprzednie moje książki. Wie Pan, jeździłem na spotkania autorskie w Polsce, i nie pamiętam, ale chyba w Poznaniu prowadził człowiek takie spotkanie i mówi – „ale Róża oczywiście istniała, to nie ma o czym w ogóle mówić, prawda”? No i co ja mu miałem wtedy powiedzieć? No przecież nie będę psuł. Więc w książce wyjaśniłem, że ona nie istniała, że ja ją sobie wymyśliłem, że do „Domu Róży” całkiem inaczej zmierzałem, poprzez film Fridrika Thora Fridrikssona, który widziałem. Że to moje zatrudnienie w domu starców też było odczarowane. Tam mamy Huberta i ludzie chcieli wierzyć, że to jestem ja. A ja głównego bohatera po prostu nazwałem swoim imieniem i tyle. To stworzyło takie niebezpieczne skojarzenia, że ja to wszystko przeżyłem. A czasami to była taka kalkulacja. Ja chciałem pracować w domu starców – po pierwsze, żeby nauczyć się szybciej islandzkiego, bo ci staruszkowie nie mówili po angielsku, więc byłem zmuszony szybciej rozumieć i uczyć się, a poza tym, jak obejrzałem film – właśnie „Dzieci natury”, wzruszył mnie i chciałem poznać właśnie taką Islandię, podskórną, od strony ludzi, którzy niedługo odejdą. Także wie Pan, ta książka jest rozliczeniem z moim pobytem 10-letnim, ale ona jest też całkowicie inna niż dwie pozostałe, które w dużej mierze są jednak fikcją literacką, fabułą, a tutaj mamy do czynienia z prawdą i szczerością. Choć jako pisarz zdaję sobie sprawę, że szczerość i prawda nie są żadną kategorią literacką, więc to miała być literatura. Natomiast chciałem w niej zawrzeć rzeczy, na które nie było miejsca w dwóch poprzednich książkach. Dlatego ona powstała, żeby zamknąć rozdział islandzki. Ale ja się od Islandii nie odżegnuję. Podejrzewam, że gdzieś tam, kiedyś, nie wiem, ale będą powstawały jakieś opowiadania, czy felietony, no bo przeżyłem tam 10 lat i nie sposób opowiedzieć na kilkuset stronach – a sumując te wszystkie książki może by wyszło 400 stron – całego pobytu, doświadczeń i tego co tam przeżyłem.
B.W.: W „Zostawić Islandię” jest prawda, prawdziwe historie, nie takie owiane magiczną mgłą, ale raczej kawa na ławę. Choć przepraszam, jest magiczny pierwiastek i to dość znaczący…
H.K.D.: Historia z aniołem na skuterze śnieżnym. Tak ją opisałem, ale to prawdziwa historia. Zakopałem się w śniegu, zlekceważyłem islandzką naturę i pojechałem tam, gdzie nie powinienem i zakopaliśmy się. Poszedłem szukać pomocy i rzeczywiście stał człowiek na białym skuterze śnieżnym, ubrany na biało. Ja to sobie literacko ubrałem, ale zdarzenie było prawdziwe. Więc jakaś magia w tym wszystkim jest. Tak samo, wie Pan, jest tam taki moment, kiedy moja żona robi zdjęcia, po drodze, podczas jazdy. Robi zdjęcie człowiekowi z brodą na stacji benzynowej, który ewidentnie nie chce być fotografowany. Nie chce podejść i powiedzieć – proszę mnie nie fotografować, ale czuje się zagubiony. I to jest takie natręctwo z naszej strony. Ale on był piękny po prostu. I wie Pan, naprawdę te zdjęcia nie wyszły. Wszystkie wyszły, oprócz niego. Nie ma go, po prostu zniknął.
Jak się jedzie samochodem po bezdrożach, są właściwie tylko dwie osoby, nie spotyka się ludzi, najwyżej samochód przejeżdżający co pół godziny, to samo to jest już jakąś magiczną oprawką. Choć właśnie taka jest islandzka rzeczywistość. Inna niż ta kontynentalna. Ja bym tę magię widział właśnie w taki sposób.
B.W.: A ciekaw jestem czy zauważył Pan to, co jest dziś tak mocno eksponowane – że Islandia to wyspa artystów, na której wszyscy tworzą, komponują, piszą, malują, obok oczywiście jakichś zajęć przyziemnych, które pozwalają na utrzymanie. Czy może to tylko mit, który powielany jest gdzieś poza Islandią.
H.K.D.: Myślę, że to taka pozytywna propaganda, bo trochę Islandczyków znam i to jest oczywiście małe społeczeństwo, a w małym społeczeństwie widać rzeczy wyraźniej. Ale myślę, że gdybyśmy to procentowo rozebrali i statystycznie, to oni nie odstają od reszty świata. Znam Islandczyków, którzy ciężko pracują i nie piszą wierszy po godzinach pracy, tylko otwierają sześciopak przed telewizorem, siedzą i się znieczulają. Tak jak w Polsce, Niemczech, jak w Austrii. Natomiast jest jedna rzecz, która wyróżnia Islandię od reszty, od zachodniej części Europy. Tam, żeby coś robić nie trzeba mieć papierów. U nas to pokutuje, ale ma też pewne uzasadnienie. Jak się chce być reżyserem, to trzeba jakieś ciężkie egzaminy zdać do Katowic czy Łodzi, potem skończyć te studia i czekać 10 lat na debiut. Może dadzą pieniądze z PISF-u, a może nie dadzą. Tam odbywa się to inaczej, chociaż są też reżyserzy i artyści, którzy kończyli studia w Danii, czy w Reykjaviku, bo jest tam Akademia Sztuk Pięknych, gdzie chyba licencjat można zrobić i dalej jechać w świat. Myślę też, że na Islandii jest większa wolność tworzenia, ale to wynika z tego, że tam po prostu nie ma co robić. Żeby nie zwariować ludzie robią rzeczy, w których mogą się dopełnić w tym mroku, czy słońcu, które czasem nie zachodzi. Ja bym jednak nie robił z tego jakiejś wielkiej bajki, że każdy Islandczyk, albo tam na Islandii… Czytam gazety i widzę jaka jest propaganda. Napisałem też o tym w książce, że jak masz aparat i robisz dobre zdjęcia, to zostajesz fotografikiem, albo fotografem. Potem robią ci wystawę i na tym się kończy. Wtedy człowiek zabiera się za inną robotę.
Była kiedyś taka grupa GusGus, zresztą reaktywowała się i działa, ale Daniel, który śpiewał w tej grupie, kiedy skończył się sukces, to wie Pan, ja przyjechałem na Islandię w 1997 roku, a dowiedziałem się, że w 1999 on pracował normalnie na budowie w Hafnarfjörður, bo nie miał się z czego utrzymać. To jest całkowicie normalne.
B.W.: Islandzcy muzycy często mówią, że kiedy przyjeżdżają do Polski na koncerty, to tak, jakby przyjeżdżali na wakacje.
H.K.D.: Oni są przeszczęśliwi, na Islandii nie ma gdzie grać, bo są trzy miasta. W polskim sensie to miasteczka. Oprócz Reykjaviku, który jeśli chodzi o parametry europejskie jest dużą prowincją. To gdzie oni mają grać? Więc jeśli w Europie jest zapotrzebowanie i mogą grać każdego dnia, to dla nich wspaniałe wakacje.
Zresztą wie Pan, sama sprawa Björk – zanim Sugarcubes powstało, ja już o nich słyszałem na studiach w Poznaniu w 1987 roku. Nazywali się wtedy Sykurmolarnir, czyli Sugarcubes tylko po islandzku, potem kazali tę nazwę zmienić. Ale też grali w małych klubach i nie mogli się z tego utrzymać. Sama Björk była trochę wyśmiewana. Z tego co mi ludzie opowiadali, ona nie była na początku dobrze przyjmowana. Ona i cały zespół. Dopiero kiedy wyjechała do Anglii i wydała album Debut, pojawiły się pozytywne recenzje, wtedy zaczęto cieplej o niej pisać w jej kraju. Przysłowie, że ciężko być prorokiem we własnym kraju, bardzo się u nich sprawdza. Mają barda, który nazywa się Bubbi Mortens. Moim zdaniem śpiewa ogniskowe piosenki, ale w pewnym momencie to był ich najważniejszy artysta. Nawet on jeździł po jakichś weselach, gdzieś w małych miejscowościach grał. Tylko jego piosenki były proste, wpadające w ucho i on się podobał, więc to była jedna z niewielu osób, jeśli chodzi o muzyków, która mogła żyć z robienia muzyki tam. No ale wie Pan, to jest trochę jak w polskiej literaturze z Katarzyną Grocholą. Ona pisze literaturę popularną i jest łatwo przyswajalna, ma setki tysięcy czytelników i może z tego żyć, aczkolwiek to nie jest literatura wysokich lotów. Tak samo Bubbi Mortens, śpiewał proste piosenki, choć myślę, że miał większe ambicje, bo nie raz w telewizji krzyczał, że ta Björk jest bez sensu, że jest niemelodyczna, że tego się nie da słuchać. Więc krzyczał, że on jest największym artystą w kraju. Zresztą byłem na jego koncercie, no można się zabawić. Natomiast ona nie miała większych szans z tym co robi w tym państwie i bardzo dobrze, że wyjechała. Choć pozostała patriotką, lubi dalej Islandię i ostro reaguje kiedy mówi się o Wyspie coś złego.
B.W.: A skoro mowa o artystach i koncertach. Kiedy mieszkał Pan na Islandii chodził Pan na koncerty? Odwiedzał Pan kluby muzyczne?
H.K.D.: Proszę Pana, ja miałem tam takie zdarzenia, że to się w głowie nie mieści… Pewnego dnia siedziałem z kolegą, Polakiem, kupiliśmy sobie sześciopak piwa, bardzo drogiego i siedzieliśmy nad jeziorkiem przy ratuszu w Reykjaviku. W pewnym momencie zbliża się do nas – a to było trochę dziwne, że siedzą goście i tak sobie piją w plenerze, bo oni się raczej z tym kryją i używają knajp albo mieszkań – podchodzi do nas człowiek w tak różowym dresie, tak strasznym, tak kiczowatym. Zaczął do nas coś mówić po angielsku. My też zaczęliśmy z nim rozmawiać i okazało się, że to Emir Kusturica, który przyjechał ze swoim cygańskim bandem na koncert. Zaprosił nas na ten koncert. A wie Pan kto był jego forpocztą wtedy? Kto grał jako support? Sigur Rós grało przed nim!
Ja oczywiście chodziłem na koncerty w Reykjaviku, w miarę możliwości. Różnej muzyki – islandzkiej i tej przyjezdnej. Na koncerty symfoniczne też, bo udawało się wielkie sławy muzyki operowej sprowadzić na Islandię, oni bardzo chętnie przyjeżdżali. Widziałem jak się Sigur Rós rozwija… Byliśmy kiedyś w 1997 roku, w takim domu kultury na túnach (z isl. łąki), gdzie zaczynali. To była po prostu grupa chłopaków. Jeden z nich młócił smyczkiem na gitarze. Obok mnie siedział Islandczyk, w sumie pomylił koncerty, bo to nie była jego muzyka. I mówił – niech on przestanie piłować, on piłuje, tego się nie da słuchać! Tak zaczynali, a z roku na rok to się rozwijało, było coraz lepsze i doszli do tego, do czego doszli. Ale pamiętam te początki, to było świetne.
B.W.: Patrząc na Pana książki pod kątem muzyki, czy też raczej szukając w nich muzycznych śladów, albo choćby nazw zespołów, muszę przyznać, że niewiele mogłem znaleźć. W „Zostawić Islandię” wspomina Pan Björk i Sigur Rós, ale to dosłownie jednym zdaniem. Muzyka nie gra w nich jakiejś znaczącej roli z jednym, za to bardzo ważnym wyjątkiem. Szymon Kuran. O niego właśnie chciałem zapytać, ale już Pan poniekąd do Szymona Kurana nawiązał opowiadając o początkach Sigur Rós. Pamiętam te odległe lata, kiedy ja zaczynałem swoją znajomość z ich twórczością. Wtedy, na polskim forum fanów Sigur Rós pojawił się taki wpis, że oto we wkładce do albumu „Ágætis byrjun” ktoś znalazł polskie nazwisko – Szymon Kuran. Ludzie zaczęli między sobą szukać informacji o tej tajemniczej postaci. Internet funkcjonował wtedy przecież na nieco innych zasadach niż dziś. Nie można było sobie tego znaleźć w googlach. I nie mogłem nawet przypuszczać, że kiedykolwiek będę mógł czytać o życiu Szymona Kurana z perspektywy jego przyjaciela, że z tak bliska będę mógł obserwować ten ostatni etap jego życia. „Kołysanka dla wisielca” jest dla mnie książką bardzo ważną, wzruszającą, bardzo osobistą, to niezwykła historia niezwykłej przyjaźni… Znał Pan Szymona Kurana jako człowieka, ale też jako artystę – muzyka, czy Islandczycy, czy Pan, jego przyjaciele, wreszcie czy on sam miał świadomość swojego wkładu w kulturę, muzykę islandzką? Dziś chętnie i jednym tchem mówi się o jego współpracy z Hilmarem Hilmarssonem czy Sigur Rós, ale czy wtedy to też było takie widoczne i odczuwalne? Czy może pojawiło się dopiero później?
H.K.D.: Wie Pan, z nim to była dosyć przykra sprawa. Ja boleję nad tym do dnia dzisiejszego, że jest w małych narodach pewnego rodzaju zawiść. Tak, Szymon pisał tam muzykę, wykonał partie smyczkowe na „Ágætis Byrjun”, napisał też i wykonał partie smyczkowe do filmu „Dzieci Natury” i wiele, wiele innych rzeczy. Muszę Panu powiedzieć, że pojawiał się, był znany, grał w filharmonii, był kapelmistrzem, grał pierwsze skrzypce… Dostał nawet nagrodę artystyczną miasta Reykjaviku – pierwszą taką nagrodę w historii. Ale jakoś to przemilczano. I dopiero, kiedy Islandczyk dostał drugą, potem trzecią itd. to zaczęto o tej nagrodzie mówić, że jest niezwykle ważna itd. A kiedy dostał ją Polak, to nie było takie wydarzenie. Oni mają coś takiego w sobie, są dosyć zakompleksieni, albo może byli. Jest takie wyparcie – przecież twórcą filharmonii islandzkiej był Polak – Wodiczko (Bohdan), tak? O nim się wspomina w publikacjach naukowych i starsi muzycy o tym wiedzą. Natomiast w opinii szerszej, społecznej nie ma tej świadomości. Ludzie myślą, że to wszystko było, tak sobie powstało i że jakiś Islandczyk tę filharmonię powołał. Tak samo z piłką ręczną. Był taki trener – Polak, Bogdan Kowalczyk, który islandzką piłkę ręczną wyciągnął na poziom światowy. Więc wracając do Szymona, funkcjonował tam, bardzo się udzielał, był płodny i grał wszędzie – od barów po filharmonię. Ale wyczuwałem taką zazdrość, może nie wśród jego kolegów, z którymi grał, raczej wśród ludzi, zajmujących się muzyką, że ten człowiek jest jednak nie nasz i że on jest zdolny, nawet zbyt zdolny. I myślę, że jego potencjału za bardzo tam nie wykorzystano. Miał ogromny potencjał. Pamiętam, kiedy była premiera jego „Requiem” w katedrze katolickiej, to coś tam pisali w gazetach. Ale gdyby to zrobił Islandczyk, nawet dwa razy gorzej, to by więcej napisali. Takie były realia. I myślę, że nie przesadzam mówiąc o tym.
B.W.: Czyli jednak nie jest tak idealnie, są przywary…
H.K.D.: Ale ja nawet o tym w książce pisałem, że małe narody są zakompleksione. I bywa tak, jak i w jego przypadku… Oni wiedzieli, że Szymon jest świetny, że to genialny muzyk. Natomiast on rozwijał swoje zdolności własną pracą. Jemu właściwie nikt nie pomagał. Nikt.
B.W.: Fragment, w którym opisuje Pan wspomniane premierowe wykonanie „Requiem” jest niezwykle osobisty. To właściwie jedyny opis Pańskich przeżyć muzycznych i emocji, które towarzyszyły Panu wtedy i – jak Pan pisze – które przeżywa Pan nadal słuchając „Requiem”. Często Pan wraca do tej płyty? To bardzo poruszająca muzyka, można w ogóle często wracać do takiej płyty?
H.K.D.: Nie można. Ostatni raz słuchałem „Requiem” dwa lata temu. Puściłem ją sobie w dzień jego urodzin, przypadkowo. Sprawdzałem akurat CD, coś chciałem puścić i natrafiłem na Szymona. Bo tego nie da się słuchać często. To jest rzecz, dostarczająca pewnych przeżyć, które trzeba sobie dozować. Ale to jest wielka sprawa, tak myślę. I wie Pan, doszło nawet do takiej przedziwnej sytuacji, kiedy opublikowałem „Kołysankę dla wisielca” i poruszyłem temat Szymona – bo też napisałem tę książkę w takim celu, żeby jego osoba, jego twórczość stała się popularniejsza – no to się znalazły od razu w Warszawie jakieś takie osoby, które okazało się, mieszkały na Islandii i blisko go znały. Ja tych osób akurat nie znałem. Zrobili sobie w Trójce audycję (mnie nie zaproszono) i rozmawiano o nim po prostu. A motorem do tego była moja książka. Więc po jego śmierci i po tym, jak wyszła moja książka (rok po jej wydaniu) zaczęto o tej książce w Polsce pisać i o Szymonie, o jego muzyce. Wielu zaczęło się wtedy przyznawać, że go znali, że był świetny itd. To przykra sprawa, że człowiek musi umrzeć, żeby zaczęto go doceniać. Choć ja myślę, że on ciągle nie jest dostatecznie doceniony.
B.W.: Dla mnie „Kołysanka…” była odkryciem poruszającej historii człowieka, o którego twórczości miałem bardzo mgliste, ale jednak jakieś pojęcie, choćby ze względu na projekty muzyczne, w które był zaangażowany. Historii fascynującej, więc rozumiem ludzi, którzy zainspirowani Pańską książką zaczęli poszukiwania informacji o Kuranie na własną rękę. Jednak tego, co opisał Pan w „Kołysance…” nie dałoby się po prostu skonstruować, trzeba to było przeżyć, tak jak w Pana przypadku. Chciałbym za tę książkę bardzo podziękować.
H.K.D.: Wie Pan, może w Polsce się nie powiodło, był wieczorek radiowy itd. ale ta książka została wydana we Francji, w kilku krajach, w kilku językach. W ubiegłym roku wyszła w USA i też przez to Amerykanie zaczęli docierać do jego muzyki. Świetną audycję zrobiła stacja radiowa France International. Uczestniczyłem w niej, była pełna muzyki Szymona. Bardzo dobrze się przygotowali. To była audycja o francuskim wydaniu „Kołysanki dla wisielca”, ale zrobili ją w sposób, w jaki chciałem. Żeby było więcej muzyki niż gadania. I myślę sobie, że jeśli w Polsce jakoś połowicznie się udało, to we Francji udało się całkowicie. Dostawałem potem wiele mejli, ja i mój francuski wydawca. Zainteresowanie było ogromne – Szymonem, jego osobą, jego muzyką.
B.W.: A jakiej Pan słucha muzyki, tak dla siebie, dla własnej przyjemności? Jakie płyty ma Pan na swojej półce?
H.K.D.: Mam dość dużo płyt, ostatnio nawet liczyłem, mam pięćset CD w domu, także muzyka jest tu obecna i słucham dużo. Ale z latami… no wiadomo, jak byłem młody to słuchałem niewybrednej muzyki, nawet grałem muzykę, punk-rocka, teksty wolnościowe. Ale potem to ewoluowało. Od wielu już lat słucham jazzu. Mam nawet takiego swojego ulubionego artystę, chodzę na jego koncerty regularnie, bo raz w roku przyjeżdża do Wiednia i daje koncert – jazzowy, chociaż w złotej sali Musikverein. Dwa tysiące osób przychodzi na koncert jazzowy więc to jest coś. Ale to nie jest taka Madonna jazzu. Nazywa się Avishai Cohen i łączy w tym jazzie wie Pan, nawet polskie mazurki tam się przewijają. To jest taki jazz szerszy, inspirowany muzyką ladino (muzyką Żydów hiszpańskich), ale i czystym jazzem. Był basistą u Chicka Corei, u którego grał zanim został solistą. I wspaniała rzecz, bo to basista. Co on na tym basie wyprawia, to są niemożliwe rzeczy, wirtuoz. Starzeję się, więc słucham spokojniejszej muzyki i od punk-rocka kończę na jazzie.
B.W.: Jako młody człowiek grał Pan punk-rocka, któremu od zawsze towarzyszyły wolnościowe teksty, takie były czasy. A potem trafił Pan z Polski do miejsca, w którym nie ma przestępczości, gdzie polityka istnieje, ale nie ma większego znaczenia, gdzie nie trzeba się obawiać innych ludzi – z jakiegokolwiek powodu, własnego języka czy pochodzenia, gdzie największe emocje wzbudzają śledzie albo konkurs Eurowizji, a cuda natury są w zasięgu samochodowego baku. Jak żyć w takim miejscu po przyjeździe z Polski?
H.K.D.: Kiedy przyjechałem na Islandię, to było nas tam kilka setek, 300-400 osób z obywatelstwem i bez. A jak wyjeżdżałem, to było kilkanaście tysięcy. I myślę, że część z tych ludzi przyjechała zwabiona tym spokojem, że ma się pracę po prostu i o nic właściwie człowiek nie musi się martwić. To znaczy, martwić się musi – to jest złudne, bo trzeba wiedzieć, że żyje się w takim dobrowolnym więzieniu. Trzeba sobie ten czas organizować, zwłaszcza kiedy przychodzą noce polarne. To dość nieciekawy okres. Człowiek jest tak skonstruowany, że w nocy śpi. I tego się nie da zamienić. Czytanie literatury jest jakimś wyjściem, Islandczycy są naprawdę oczytani. Muzyka, radio jest w porządku, telewizję pamiętam jako beznadziejną. Nie zmienię zdania, choć to się pewnie zmieniło – może na lepsze, może na gorsze, ale to co ja pamiętam, to była jakaś prowokacja a nie telewizja. Choć ściągalność abonamentu była blisko 100%. Życie odbywa się przede wszystkim w mieszkaniach, dlatego mają je większe niż na kontynencie, to ich przestrzeń życiowa. I jeśli ktoś się tam urodził i nigdy nie wyjeżdżał, a są tacy, to jest to wszystko całkiem normalne. Ale jeśli ktoś wyjechał na studia do Stanów czy Danii i zasmakował innego życia, to miewa problemy po powrocie. Bo Islandczycy są trochę jak Polacy. Mieszkają za granicą, w Danii, Wielkiej Brytanii czy Francji, ale na Święta Bożego Narodzenia lubią wrócić do siebie, jak Polacy wracają na święta z emigracji. A potem, na starość, albo jak się dorobią, wracają na Wyspę, bo to jest ich dom. Myślę, że oni bardzo kochają Islandię, że to odniesienie do punktu na mapie jest silniejsze u nich niż u ludzi na kontynencie.
B.W.: Pan mieszkał na Islandii 10 lat. Patrząc z perspektywy czasu, czy tamta Islandia, do której Pan przyjechał, i ta z której Pan wyjeżdżał, albo ta obecna Islandia to ciągle ta sama Wyspa? Ten sam język, o którym mówi się, że od wieków praktycznie się nie zmienił, kultura, tradycja, ludzie, a może jednak Islandia się zmienia, bo przecież na Wyspie wiele się działo?
H.K.D.: To też jest część takiej w sumie dobrej propagandy, która wypływa z Wyspy, ale to nie jest do końca prawda. Kiedy studiowałem filologię islandzką tam, na uniwersytecie w Reykjaviku, uczono mnie literackiego islandzkiego. Natomiast ulica mówiła całkiem inaczej. Już wtedy było pełno zapożyczeń, przede wszystkim z angielskiego. O czystości języka decyduje komisja rządowa, która wymyśla oczywiście słowa na słowa już istniejące i funkcjonujące w międzynarodowym obiegu. Ale są dwa rodzaje islandzkiego – ten, którym mówi ulica, który ma bardzo dużo zapożyczeń z angielskiego i nawet fajnie brzmi, no i czysty, taki literacki islandzki. Chociaż współcześni pisarze też nie uciekają od zapożyczeń i 'zislandczania’ angielskich słów.
Wyspa na pewno dynamicznie się zmienia. Zauważyłem tę zmianę między moim przyjazdem w 1997 roku i wyjazdem w 2007. Nawet nie przez to, że pojawiło się więcej obcokrajowców, ale w takich rzeczach prozaicznych, choć ważnych. Kiedy tam przyjechałem, to w soboty i niedziele sklepy spożywcze były zamknięte. Gdy wyjeżdżałem, wszystkie były otwarte. We wtorek sklep z alkoholem był zamknięty i bardzo dziwnie limitowane były godziny sprzedaży. Potem już tego nie było, choć dziwne godziny pozostały. Nie zmieniło się tylko to, że Islandczycy dużo pracowali. Choć ich wydajność jest inna, więc raczej powinienem powiedzieć, że dużo przebywali w pracy. Ale ta praca dla Islandczyków ma inny wymiar. To jest też socjalne przebywanie z innymi osobami. Opowieści o ich alienacji, zamknięciu i dystansie to raczej rzeczy ze starych przewodników. Islandczycy jakich znałem byli ciepli, gościnni i otwarci. Dystans mieli może ludzie starsi, choć i dla nich obcokrajowcy nie byli jakąś specjalną nowością. Przecież to wyspa, tam się statki rozbijały, zawsze mieli jakichś Francuzów czy Portugalczyków zimujących. Tam zawsze osoby zagraniczne zdarzały się i brały czynny udział w życiu społeczeństwa.
B.W.: Rozmawiamy o Islandii już chwilę, pytam o Pańskie książki, ale przecież spoglądając na całokształt, to tej Islandii nie ma tam aż tak wiele. W większości Pańskich książek nie ma jej wcale, albo pojawia się delikatnie, gdzieś w anegdotach, w tle. Nie męczy to Pana? Że kolejny raz Islandia, że znów pytania o Wyspę?
H.K.D.: Właściwie w tych książkach Islandia jest tłem, a ja opowiadam o rzeczach uniwersalnych i zasadniczych, które mogłyby się wydarzyć wszędzie. A że tam mieszkałem i trochę wiem o tym kraju, nadal w sumie niewiele, więc nie aspiruję do znawcy i eksperta. Są lepsi, albo przynajmniej pretendujący do bycia lepszymi. Zawsze chciałem opowiadać historie o ludziach. Tak się przydarzyło, że mieszkałem na Wyspie, więc oni się właśnie na niej się pojawiają. To są Islandczycy, zagraniczni i inni. Nie jestem znudzony… Wie Pan, nawet to, że wydałem książkę po 10 latach od „Kołysanki dla wisielca”, po 10 latach przerwy z tematem islandzkim. Jak kiedyś udzielałem wywiadu dla Tygodnika Powszechnego, były takie pytania, sugestie, czy Pan coś i kiedy, to ja nigdy nie zarzekałem się. Mówiłem że nie skończyłem tematu islandzkiego, ale że jeszcze na to nie czas. I ten czas przyszedł. Bo ta książka łączy się z jakąś taką refleksją przebywania tutaj w Austrii, porównywania pewnych rzeczy. Cóż, Austria jest całkowicie inna i Polska jest całkowicie inna. Chciałem też nabrać dystansu do Islandii i przez to myślę, że trochę informacji w tej książce jest przeterminowanych. Ale ja piszę o rzeczach nie sprzed 10 lat, ale z 1997 roku, więc sprzed 20 lat.
B.W.: Napisał Pan jeszcze jedną książkę, związaną z Islandią. Nazywa się „Bangsi”.
H.K.D.: A tak! Oczywiście, zapomniałem wspomnieć, a rzeczywiście ja przecież bajkę wydałem, która dzieje się na Islandii i na Grenlandii. Na wyspie Grímsey (red. wyspa leżąca 40 km na północ od Islandii, dokładnie na kole podbiegunowym), żeby być precyzyjnym. Nakład już się wyczerpał, czekam na dodruk.
B.W.: A jak to się stało, że pojawiła się taka bajka i to jeszcze osadzona na Północy?
H.K.D.: Widzi Pan, ta bajka została napisana ze względów pedagogicznych. Są dwie metody wychowywania dzieci, które są skuteczne, ale ja do końca tych metod nie popieram. Zastraszenie i przekupstwo. I to działa w różnych kulturach. Kiedy zamieszkaliśmy w Austrii, mój syn oprotestował język polski. Powiedział, że będzie mówił tylko po niemiecku, nie będzie czytał po polsku i w ogóle… To trochę wstyd, jeżeli tato jest polskim pisarzem. Przecież nie będę z dzieckiem po niemiecku rozmawiał (śmiech), tak? No więc pomyślałem, że go przekupię. W sensie takim, że napiszę coś dla niego. I napisałem bajkę. Po polsku, ale o Islandii, a on jest też obywatelem Islandii. Nasz syn urodził się na Islandii, wie skąd pochodzi, nawet kiedyś w przedszkolu powiedział – jestem Polakiem, dlatego, że urodziłem się w Reykjaviku. Co jest oczywiście absurdem, ale widać jak łączył te elementy. Dzieci są wspaniałe. I ja napisałem „Bangsiego”, wydano tę książkę, dostałem swoje egzemplarze autorskie, przysłano je do Wiednia. 10 sztuk chyba. Leżały na stole, a on przyszedł i pyta co to jest. Odpowiedziałem, że to taka bajka, którą napisałem. Ale to jest po polsku, więc to Cię nie powinno interesować. Chociaż Ci to zadedykowałem, powiedziałem. I wie Pan? Na drugi dzień spóźnił się do szkoły, bo zaspał. W nocy wstał z łóżka, wziął tę książkę i ją przeczytał. Po polsku. I od tej chwili czyta, mówi i wszystko jest doskonale. Jest dwujęzyczny absolutnie. Tak właśnie powstał „Bangsi”.
B.W.: Próbując zamknąć już ten wątek islandzki wrócę do samego początku, o którym także Pan wspomina w książce. Skąd ta Islandia, jaka była Pańska motywacja, dlaczego tak bardzo chciał Pan i dążył do tego, żeby tam się znaleźć. Wymienia Pan kilka różnych powodów – wśród nich jest takie dziecięce marzenie, (ten działający na wyobraźnię słoik śledzi, który pojawił się w domu, kupiony gdzieś w centrali rybnej), dziecięca ciekawość, ale też inne motywacje, które nazywa Pan wprost – powołanie, udręka, błogosławieństwo. One się zmieniały, przechodziły jedno w drugie. Potem nazwał Pan to wręcz islandzką obsesją. Spełnił Pan to dziecięce marzenie. Potem wyjechał Pan, zostawił Islandię, dziś jest już w zupełnie innym miejscu. No ale rozumiem, że marzeń Panu nie brakuje. O czym dziś marzy Hubert Klimko-Dobrzaniecki?
H.K.D.: Marzę o tym, żeby zrobić film długometrażowy, bo widzi Pan, to kino jest we mnie cały czas. I w tej książce jest pełno kina, fascynacji kinem, islandzkim i różnym innym. Nie mówię, że się przebranżowię, bo książki dalej będę pisał. We wrześniu w tym samym wydawnictwie wychodzi zbiór opowiadań (red. chodzi o wydaną we wrześniu 2017 r. książkę „Dżender domowy i inne historie”, Noir sur Blanc). Więc mam jeszcze o czym pisać, kiedy poczuję się wypisany, to przestanę. Ale też zacząłem się zajmować filmem. Nakręciłem w tamtym roku paradokument – „Zenon”, w TVP Kultura już chyba ze trzy razy go wyświetlali. Skończyłem zdjęcia do krótkiego filmu fabularnego, pod tytułem „Hawajski Różaniec”, którego scenariusz bazuje na jednym z moich opowiadań ze zbioru „Rzeczy pierwsze”, który Znak wydał 10 lat temu zdaje się. Teraz będę siadał do montażu tego materiału (red. film zdobył nominację w Międzynarodowym Konkursie Filmów Krótkometrażowych na Festiwalu Filmu i Sztuki 'Dwa Brzegi’ w Kazimierzu Dolnym / Janowcu n. Wisłą, a jego przedpremierowy pokaz odbył się 27 października 2017 r. w Krakowie). No i marzę sobie, o nakręceniu długiej fabuły. O tym teraz marzę. A wie Pan, jak pisałem, marzenia nic nie kosztują, a czasami się spełniają, więc trzeba marzyć.
Zdjęcie Huberta Klimko-Dobrzanieckiego: European Voices: A Reading and Conversation with Hubert Klimko-Dobrzaniecki and Julia Sherwood. At the Goethe-Institut Boston, Thursday, March 31, 2016 (CC BY-SA 2.0).