Najpierw pomyślałem, że napiszę relację z koncertu. Po koncercie byłem pewien, że nie napiszę, bo wyszedłby tylko wściekły bełkot. Ostatecznie postanowiłem napisać. Z góry przepraszam za brak profesjonalizmu i jawne wylanie mojej frustracji związanej z wczorajszym koncertem. Czytasz więc na własną odpowiedzialność.
Halla Norðfjörð – urocza dziewczynka z Islandii, bo skadże indziej. Pochodzi z Reykjaviku, mieszka obecnie w Kopenhadze, gdzie studiuje. Kiedy nie studiuje to gra na gitarze i pisze piosenki, które następnie wyśpiewuje na całym świecie. Koncertowała w wielu krajach, a od kilku dni trwa jej trasa promocyjna po Polsce. Jednym z przystanków był Kraków, ku mojej wielkiej uciesze, gdyż każda forma muzyki islandzkiej jest mi bliska.
Koncert zaczął się w okolicach godziny 20. Po wielu zamieszaniach związanych z odnalezieniem sali, gdyż koncert zaplanowano w piwnicy, a panowie ochroniarze wyglądali na mocno zmęczonych, udało się zasiąść przed scenką. Supportem był niejaki Karl Culley, sympatyczny Brytyjczyk, który narobił sporo zamieszania swoją debiutancką płytą. Tym większe były moje oczekiwania, co prawda znałem dwa utwory bodajże, ale liczyłem na ciekawy koncert. Wyszedł pan w koszuli z piwem, gitarą i zaczął grać. Zagrał siedem lub osiem utworów, z których jeden bardziej przypominał drugi. Może się nie znam, ale nie było w tym niczego szczególnego, a przy trylionie songwriterów z samej Wielkiej Brytanii chociażby, potrzeba czegoś więcej niż poprawnego głosu i banalnych utworów o niczym właściwie. Jednego jednak mu nie odbiorę – fenomenalnej gry na gitarze. Ten człowiek spokojnie zastępował pół zespołu, który mógł z nim przyjechać. Wielki szacunek za to. Za samą twórczość lekkie ziewnięcie jednak, chociaż widziałem, że niektórzy się w muzyce Karla odnaleźli. Mi się nie udało, w rezultacie już prawie o nim zapomniałem.
Teraz muszę słów kilka o lokalizacji, bo w tym przypadku okazała się kluczowa. Słowem wstępu – nienawidzę Żaczka. Od zawsze nienawidziłem. Zdarzyło mi się tam być razy kilka na koncertach, ale żadnego miło nie wspominam. Miałem jednak nadzieję, że czas był łaskawy dla tego miejsca i zmieniło się choć odrobinę. Nie zmieniło. Dziarskie pedagożki i studenciaki z tłustymi włosami, którzy to na godzinę opuścili swoje nory w akademiku, bo przecież koncert za darmo jest. Nieważne, kto gra, za darmo gra! Więc założyli te swoje śmierdzące koszule w krate, wcześniej strzepując z niej okruchy ze studenckiego śniadania, kupili piwo za piąteczkę i działali mi na nerwy. Miejsce zalane podobnymi do siebie studentami, z których chyba żaden nie wiedział, jak wymówić imię pani, która za chwilę miała wyjść na scenę. Piwo jest za piąteczkę, jest dobrze. Jakby tego było mało, żaden z nich nie wiedział, jak się zachowywać na koncercie. To jeden z powodów, dla którego powinni zamknąć to miejsce, bo przychodzą tam ludzie, zachowują się jak się zachowują i myślą, że to jest w porządku. Otóż nie jest. Hałasowali niemiłosiernie, po drugim piwie szept okazywał się zjawiskiem paranormalnym, a odgłos migawki z aparatów (tak, każdy z nich dorobił się lustrzanki) przez ¾ koncertu właściwie uniemożliwiały odbiór muzyki. Ciężko o odbiór, kiedy staje przed tobą wielki człowiek w bojówkach i robi milion zdjęć biednej, nieruchomej Halli. Bo wypada mieć milion takich samych zdjęć. Musiałem, przepraszam. Nienawidzę Żaczka.
Halla wyszła tuż przed 21, skromna, lekko oszołomiona, zasiadła przed mikrofonem i po kilku słowach powitania rozpoczęła swój koncert. Delikatne dźwięki gitary, aksamitny głos i coś, czego zabrakło mi u jej poprzednika. Duszy. Halla śpiewała z duszą, o czym przekonywały mnie kolejne jej piosenki. Jak sama przyznała, śpiewa zbyt wiele miłosnych utworów, więc po kilku takowych rozpoczęła opowieści o elfach, by następnie uraczyć nas pieśniami w swoim ojczystym, jakże pięknym języku. Jakże prosty zestaw, przerabiany już tyle razy. Głos i akompaniament gitary. Nie jest łatwo skupić na sobie uwagi słuchacza. Halla zdecydowanie radziła sobie znakomicie, szkoda tylko, że publiczność pozostawiała wiele do życzenia. Przy Let’s walk, Jump, Maybe czy Glóð udało mi się jednak wyłączyć i lekko odpłynąć przy muzyce Islandki. Zakończyła po niespełna godzinie spotykając się z wielkim entuzjazmem publiczności. Po koncercie, jak sama przyznała, pędziła na występ The National. Mi pozostaje podziękować Halli za uroczy koncert i życzyć sobie kolejnych w nieco dogodniejszych warunkach.