Apparat Organ Quartet – Pólýfónía
1. Babbage 4:23
2. Cargo Frakt 4:48
3. Konami 5:23
4. Pólýnesía 4:26
5. Pentatronik 5:26
6. Macht Parat Den Apparat 5:04
7.Síríus Alfa 5:08
8. 123 Forever 5:03
9. Söngur geimunglingsins 6:45
Apparat Organ Quartet narodził się z serii improwizowanych koncertów Kitchen Motors – kolektywu artystycznego stworzonego przez Kristín Björk Kristjánsdóttir (Kira Kira), Hilmara Jenssona i Jóhanna Jóhannssona. Ostatni z tej trójki był założycielem właściwego już kwartetu. AOQ uzupełniają Hörður Bragason – organista jednej z największych kościelnych kongregacji w Reykjaviku, Músikvatur (współpraca z Mum), a także Úlfur Eldjárn – członek grupy Trabant.
Pólýfónía jest drugim albumem w ich dorobku. Światło dzienne ujrzała w grudniu ubiegłego roku, 8 lat po debiutanckim krążku. Muzycy kazali nam długo czekać, ale było warto. Tytuł świetnie nawiązuje do zawartości muzycznej. Czym jest polifonia? Słownikowo – fakturą muzyczną, w której równocześnie dwa lub więcej głosów prowadzonych jest niezależnie od siebie. Pólýfónía Islandczyków to ściana dźwięków. Przeróżnych. Tak jak przeogromne jest bogactwo ich instrumentarium. Znajdziemy tutaj 8-bitowe dźwięki rodem ze starych dobrych komputerów Commodore czy Atari, syntezatorowe barwy wypełniające przestrzeń ale też świetne, rozbudowane aranżacje i partie wokalne – męskie i kobiece.
Płytę otwiera „Babbage”, pełen 8-bitowych instrumentów i solówek rodem ze starych, scenowych dem. Właściwie wszystko – od basów po solówki brzmi jak ze starego dobrego komputera, pamiętającego czasy 5,25 calowych dyskietek. Z jednym wyjątkiem. Perkusja jest nowoczesna, niemalże rockowa. Brzmi żywo i w niczym nie przypomina komputerowych bębnów. „Cargo Frakt” z kolei uderza w słuchacza ścianą ostro przesterowanej gitary. Niemalże metalowy riff ustępuje jednak miejsca… nie mniej przesterowanym wokalom. Ale po chwili Apparat Organ Quartet serwuje nam organowy popis. Klawiszowa polifonia, która płynnie przechodzi w rockową burzę. Jest mocno, a to dopiero drugi utwór. Zaraz po nim „Konami”, przywodzący na myśl gry słynnej firmy komputerowej o tej samej nazwie. Syntezatorowy wokalista niczym space invader wciąga nas dalej… Wprost w ramiona przemiłego kobiecego wokalu, wypełniającego refren azjatycko brzmiącymi wersami. „Polynesia” to przerywnik. Jednak nie podróżujemy w kierunku wysp polinezyjskich. Siedzimy raczej w wygodnym statku kosmicznym przemierzając przestrzeń w stanie nieważkości. Czekamy na dalszy ciąg… I oto dotarliśmy. Next level. „Pentatróník” to już inny wymiar. Basowo-perkusyjny początek nadaje rytm… Utwór rozkręca się, osiągając swoje maksimum – brzmiące niemal industrialnie. Czerwona planeta. Muzyczny mars. Bóg wojny. Podłączeni do butli z tlenem oddychamy szybko, nasłuchując metalicznych pobrzękiwań statku kosmicznego. Jest świetnie, a będzie jeszcze lepiej, bo oto przed nami kolejny wyśmienity utwór – „Macht parat den Apparat”. Elektroniczny metal z kraju kwitnącej wiśni. Znów sporo 8-bitowych dźwięków i transowy wokal… całość wkręca niczym japońska sokowirówka. „Síríus Alfa” to znowu transfer między galaktykami. Rozpoczyna się niczym kosmiczna odyseja. Nabiera rozpędu, jest transowo i… gitarowo. A finał tego utworu to przedziwna mieszanka gitarowo-klawiszowo-perkusyjnej wymiany ognia. A gdy opadnie gwiezdny pył… Pozostanie tylko lekko unoszący się w pustej przestrzeni kosmiczny złom. Jak w każdej komputerowej grze, prędzej czy później na naszym ekranie pojawi się wielki, mrugający napis GAME OVER. Ale czym byłby sam napis, bez budującego podniosłą atmosferę muzycznego podkładu? „123 Forever” pasuje idealnie. To zresztą jeden z lepszych utworów na tej płycie. Pierwsze dźwięki przypominają syntezatorową wersję „Today” Smashing Pumpkins. Proste frazy tekstu, który podśpiewuję sobie razem z zespołem. I fantastyczne zakończenie. Szkoda, że ten utwór trwa tylko 5 minut… 123 i chciałoby się od nowa… Wraz z „Söngur geimunglingsins” – utworem kończącym album, w oparach kosmicznego dymu lądujemy na ziemi. To już naprawdę koniec.
Dodam tylko, że Sigurdur Eggertsson, autor okładki do tej płyty, zdobył właśnie Icelandic Music Award za najlepszą okładkę płyty w 2010 roku, a producentem albumu był Ben Frost. Bez wątpienia – obowiązkowa podróż, niekoniecznie na planetę o nazwie Islandia.