O projekcie BIOPHILIA nie dało się nie słyszeć. Przez kilka miesięcy cały świt żył premierą nowego wydawnictwa artystki, które w oczach wielu ludzi miało zmienić obliczę muzyki. Stworzone z wielkim rozmachem dzieło imponuje – od wydania w formie aplikacji na IPada, przez niesamowite instrumenty zbudowane specjalnie na tę okazję – transformator Tesli, harfa grawitacyjna, hybryda gamelanu i czelesty, tłumy znakomitych muzyków zaproszonych do współpracy, szalone teorie naukowe i serie warsztatów artystycznych. Jednak kiedy rozbierzemy Biophilię z tych błyskotek i świecidełek, zostaje muzyka. Muzyka, która niestety sama nie jest w stanie się obronić.
O zamiłowaniu do ekpserymentów Islandki wiedzą wszyscy. Pamiętam wielki szum wokół albumu Medulla, który uznawany był za wielką awangardę. Do czasu wydania ścieżki dźwiękowej do Drawing Restraint 9. Patrząc teraz, Björk jest już tak daleko przed wszystkimi, że zastanawiam się, czy ktoś za nią nadąża. Nie dziwi mnie, że to właśnie ona pierwsza stworzyła album w formie aplikacji. Dziwi mnie tylko, że w całym tym zamieszaniu zapomniała o swojej największej sile – muzyce.
Biophilia to album nierówny, dziwny, momentami męczący i niezrozumiały. Momentami ociera się o dawny geniusz artystki, jak w utworze Solistice, notbene najlepszym na całej płycie. Przepiękna kompozycja o cykliczności przy akompaniamencie słynnego wahadła, którym jestem zafascynowany. Potrzeba geniuszu, aby wymyślić taki instrument. Wyróżnić trzeba również Mutual Core, które pomimo dość płaskiego wydźwięku w wersji studyjnej ciągle poraża. Idealnie wyważony utwór z elektronicznym wykopem w refrenie przypomina najlepsze albumy Islandki sprzed wielu lat. Virus pomimo piekielnie banalnego tekstu, wzrusza i nakłania do sięgnięcia po album Vespertine, dzieła kompletnego, poziomu kosmicznego, na który wzbiło się niewielu. Ponadto cieszy mnie niezmiernie obecność Manu Delago, grającego na HANG, instrumencie o wyglądzie woka. Lata temu, kiedy odkryłem jego kanał na youtube pomyślałem, że idealnie pasowałby do muzyki Björk. Ostatni dobry moment to Cosmogony, trochę patetyczne i pretensjonalne, świat się rodzi, Bóg szaleje. Gdyby Biophilia była epką z tymi czterema utwormi, wybrykiem Björk, zachcianką – byłoby naprawdę dobrze. Niestety pozostaje jeszcze sześć utworów. I tutaj zaczynają się schody. Strome.
Moon mnie drażni swoją monotonnią, nudą najzwyklejszą na świecie. Niby jest ładnie, jest nawet melodia, której na próżno szukać przez większość trwania albumu. Thunderbolt to chyba największe rozczarowanie. Jego koncertowa wersja elektryzuje, transformator Tesli robi piorunujące wrażenie, dosłownie. W wersji studyjnej wszystko zostało spłaszczone i po piorunach nie zostało nic. Crystalline nawet swego czasu mi się bawił i cieszył, szybko jednak zdałem sobie sprawę z banalności kompozycji i jej dość szybkiego nudzenia. Jedynie końcówka jest w stanie wywołać emocje. Björk w najnudniejszej postaci to zdecydowanie Dark Matter, utwór który wolę przemilczeć, bo nie potrafię o nim nic powiedzieć. Hollow jest przekombinowany, miała być dramaturgia, jest ziewanie. Tekst o DNA mnie śmieszy, niesamowite jakie czasem to wszystko naiwne. Sacrifice jest najmniej irytujący z całej szóstki, jednak sam dynamiczny środek utworu to za mało. Po pięćdziesięciu minutach słyszymy ostatnie dźwięki albumu. Wyprawa, którą odbyłem raz jedyny.
Podobno o Björk nie wypada pisać źle. Naprawdę chiałem pokochać ten album z sił całych, żyć słuchając go i przeżywać każdą sekundę. Wszystkiego tutaj jest za dużo. Za dużo gadania o muzyce, za mało samej muzyki. Dużo gadżetów, mało sztuki. Od czasów Medulli posucha. Siedem lat. Szczerze nie pamiętam, kiedy ostatni raz słuchałem Volty. Za pół roku nie będę pewnie pamiętał ostatniego odsłuchu Biophili. To jest trochę jak z tęsknotą za dzieciństwem. Moim dzieciństwem są albumy Debut, Post, Homogenic, SelmaSongs, Medulla i normalnie po ludzku czasem mi tęskno.
1. Moon
2. Thunderbolt
3. Crystalline
4. Cosmogony
5. Dark Matter
6. Hollow
7. Virus
8. Sacrifice
9. Mutual Core
10. Solstice
zgadzam się w 100%