„Do zobaczenia Polsko” – relacja z wrocławskiego koncerty Ólafura Arnaldsa

Trzydniowa trasa Ólafura Arnaldsa po naszym kraju miała swój finał we wrocławskim Centrum Sztuki Impart, w ramach cyklu City Sounds. Wcześniej zagrał w Poznaniu oraz w katowickiej Hipnozie, wraz z Nilsem Frahmem.

Będąc pierwszy raz we Wrocławiu byłem ciekaw, jak tutaj brzmią koncerty, jaka jest publiczność, co to jest za “miejscówka” i tak dalej. Czekaliśmy ze znajomymi na korytarzu. Z minuty na minutę przychodziło co raz więcej osób. Pomyślałem sobie, że to musi być sala dość sporych rozmiarów. Przed dwudziestą zaczęto nas wpuszczać – gdy wszedłem do środka oniemiałem… to był teatr. Zająłem swoje miejsce, zastanawiałem się, ile naprawdę ludzi przyjdzie, skoro podzielono miejscówki na sektory, w tym drugi stojący. Jednak w zasadzie cała sala się wypełniła i prawie każdy siedział. Nikt nikomu nie zasłaniał. Wszystko było w porządku.

Po jakimś czasie na scenie zjawił się artysta tego wieczoru. Przywitał się z nami, na dzień dobry, a raczej na dobry wieczór wpadł mu kabel od komputera do kieliszka czerwonego wina, które sączył. Najpierw nie wiedział, co zrobić, później zasłonił usta lekko zdziwiony. Po chwili ciszy powiedział “Shit”, przez co całą salę wypełnił gromki śmiech. W końcu Óli powiedział, co się stało i pokazał wspomniany kieliszek. Sala znów wybuchła śmiechem. Wyjął kabel, po czym zaczął koncert… prośbą do nas. Prosił, abyśmy zaśpiewali dla niego jeden dźwięk. Chce zrobić jeden eksperyment. Zagrał nam dźwięk G i zaczął go wyć. Najpierw kilka osób na sali zawyło z nim. Później powiedział, że jednak potrzebuje więcej osób i dopingował nas, w końcu cała sala zawyła. Powiedział, żebyśmy się nie martwili, bo komputer w razie czego poprawi tonację. Oczywiście wszyscy znów w śmiech. Artysta opowiadał o koncercie w Poznaniu, kiedy to przy dźwięku C cała sala cisza, tylko jedna dziewczyna zawyła… „so out of tune”. Oczywiście znów wszyscy zaczęli się śmiać, łącznie z Ólafurem. Po tym poprosił nas o ciszę, ponieważ teraz będzie improwizować i będzie nagrywać.

W tle było słychać znajomy chór, który nagrał wcześniej – spokojne dźwięki klawiszy. Miałem uczucie, że odpływam. Po długiej improwizacji chwila ciszy i oklaski. Óli zaprosił na scenę dwójkę przyjaciół – Paula (wiolonczelistę) i Viktora Orriego (skrzypka, udzielającego się w zespole Hjaltalín). Zagrali razem Þú Ert Jörðin (Jesteś Ziemią), płynnie przechodząc do Tommorow’s Song, tworząc dość ciekawą kompozycję. Po kolejnym utworze kolejne oklaski, Óli wziął łyk wina i zapowiedział kolejny utwór. Po dźwiękach już poznałem, że chodzi o Poland. Artysta wyjaśnił, skąd wziął się utwór. Otóż będąc w podróży w 2010 roku na trasie Bratysława – Poznań, ekipa chciała się przespać, jednak nie bardzo mogli, ponieważ… dziury w polskich drogach na to nie pozwoliły. Więc postanowili się napić… polskiej wódki – Gorzkiej Żołądkowej (swoją drogą to Islandczycy naprawdę chwalą sobie tę wódkę, a Ólafur był pierwszym spotkanym przeze mnie Islandczykiem, który dobrze wymawiał nazwę). Jednak i picie nie bardzo im szło z powodu ‘turbulencji’ spowodowanych owymi dziurami. Utwór zapadający w pamięć. Niekoniecznie dlatego, że napisany w Polsce, czy z powodu tytułu. Jest po prostu piękny. Słuchając go, zapadłem w pewien rodzaj transu; wywołał nostalgiczną zadumę. Po Poland Óli przeszedł do kolejnego utworu, Lynn’s Theme. Później była kolejna improwizacja, już dość mocniejsza, z nieco większym instrumentarium. Użył zloopowanej perkusji, która poruszyła po prostu całym budynkiem. Utwór zakończył się wielkimi brawami.

Na uwagę zasługuje solowy występ Viktora, który na skrzypcach zagrał utwór 3326. To było dość fenomenalnym widowiskiem. Miałem wrażenie, że w pewnym momencie z instrumentu posypią się drzazgi. Każdy oniemiał widząc, jak Árnason grał w takim tempie. Należą mu się za to naprawdę wielkie słowa uznania i szacunek.

Koncert (w zamierzeniu) miał się zakończyć utworem Ljósið (Światło). Pianista wytłumaczył nam genezę utworu, zagrał i chciał uciec ze sceny. Jednak owacje na stojąco były jednoznacznym sygnałem, że publiczność nie miała dość, a raczej czuła niedosyt. Więc Arnalds powrócił, by zagrać Lag Fyrir Ömmu (Piosenka dla Babci). Opowiedział, że ten utwór dedykuje dość specjalnej osobie, która jest jemu bliska, jest przyjacielem. Wspomniał, że babcia zawsze posiadała jeden egzemplarz albumu, gdyby miała podarować go komuś, kto ją odwiedził. To było dość osobiste i szczere.

Koncert zakończył się wielkimi oklaskami na stojąco. Dla mnie było to jedno z ciekawszych wydarzeń muzycznych – pierwszy raz byłem na koncercie tego typu i bardzo mi się podobało. Ale było też kilka minusów. Przede wszystkim publiczność. Skoro był zakaz fotografowania, dlaczego panowie fotografowali tak namiętnie swoimi wielkimi aparatami? Nie chodzi mi już o sam fakt, że ktoś robił zdjęcia. Sam, będąc w Katowicach miałem taki zamiar, ale po kilku utworach zrozumiałem, dlaczego nie powinienem tego robić. Dźwięk lustra był taki irytujący i psuł magię muzyki płynącej ze sceny, że po prostu miałem ochotę pewnemu panu uszkodzić obiektyw. Mógł wejść na balkon, gdzie było tylko kilku fotografów, których nie było w zasadzie słychać. A tu co najlepszy moment, to słychać serię kilkunastu cyknięć, które doprowadzały mnie do szału. Organizatorzy powinni jednak następnym razem albo bezwzględnie trzymać się zakazu i wyciągać jakieś konsekwencje, albo zorganizować tzw. photopassy i fotografów wpuszczać na balkon na określony czas. W kwestii fotografowania – minus. Ale poza tym mogę pogratulować miejsca organizacji koncertu, bo jest wyjątkowo klimatyczne, jak sam artysta stwierdził: “bez żadnych dziwnych trąbek, czy kół hipnotyzujących”, a bardziej takie…pasujące do muzyki Arnaldsa. Akustyka była też wielkim plusem. Mam nadzieję, że w przyszłości będę mógł nie raz uczestniczyć na koncertach w takich miejscach jak Impart.

More from paweł páll ævar
Emilíana Torrini w Basenie – relacja
Emilíana Torrini to artystka, na którą musiałem się nieco naczekać, by zobaczyć...
Read More
Join the Conversation

4 Comments

Leave a comment
  1. says: Maćko

    a dla Pana z Pociągu.
    I Innych także,
    User [margion79] na swoim profilu dał cztery kawałki z koncertu w Imparcie, patrząc siedział(a) w sektorze pierwszym, przy środkowej części, miłe wspomnienie, z dnia 21 marca,
    Pozdrowienia
    Maćko

  2. says: Maćko

    Witam,
    Nils, jak zauważyłem nadaje się w bardziej surowe klimaty, choć w sali Impartu musiał by mieć solowy koncert. I dobrze wypolerowanego Steinway’a!

    A co do „działowych” z redakcji, to można robić zdjęcia podczas koncertu, gdzie publiczność „wydaje” odgłosy, a nie siedzi w ciszy i zadumie. Ale organizator koncertu jest od sprawnego i dobrego przebiegu koncertu.
    Choć nikt nie przebije, bodajże Pana, z śmiechem, 30-60 sekund po całym towarzystwie. Co sama ekipa na scenie miała [keep smile] na twarzy.

    Maćko

  3. says: p.p.æ.

    Cześć i pozdrawiam kolegę z pociągu :D
    Zgadzam się ze wszystkim, co napisałeś. Wydaje mi się, że akredytacji nie było, tylko 'po znajomości’, albo ludzie z Impartu robili zdjęcia. Plus mniej lub bardziej legalnie z widowni. Doprowadzało mnie to do szału.

    Dziwię się, że Óli nie przerwał koncertu. Na nasze szczęście. Miejscówka perfekcyjna była, lepsza od Hipnozy. I fakt..brakowało Nilsa. Ale może to i lepiej? Bo wydaje mi się, że sala zostałaby rozniesiona :D

  4. says: Maćko

    Witam serdecznie!
    Mając możliwość korelacji koncertu Olafura w Katowicach i Wrocławiu. Chciałbym napisać kilka trafnych przemyśleń i rozważań po przeczytaniu powyższego artykułu.
    Pierwszą ciekawą uwagą jest, że sala, na której odbywał się koncert, jest dawną salą kinową -pamiętającej „demoludowy” system „polityczno-kulturowy”. Z balkonem, jak zostało opisane w notatce. W Imparcie odbywają się na niej, nie tylko koncerty, ale także przedstawienia teatralne.
    Formuła tego miejsca jest ciekawa i godna polecenia.

    Następnie, nie wiem jak w „głębi” sali, ponieważ siedziałem przy scenie, w pierwszym rzędzie, ale na balkonie, tuż przy scenie było źródło „konkurencyjnych dźwięków”.
    Państwo, z bodajże, akredytacjami używało ciągle Swoich „dział”. Strzelając co chwilę ku scenie, serię rozpraszających „cyknięć”. Co dekoncentrowało moją uwagę. Była niemal całkowicie cicha i milcząca sala. Widownia wpadła w spokojny letarg. Być może? „Rozmyślała i była zadumana”, co wynikało z „swoistej” magii muzyki i sposobu oświetlenia sceny.
    Magię konstruowaną przez kosmopolityczne trio, pod przywództwem Olafura.

    Także uważam, że scena we Wrocławiu, dawała więcej swobody, większe przestrzenie za rozlokowanym sprzętem i „przewodnikami nastroju”. Oświetlenie, wielkość sali oraz dobra akustyka tworzyły większą magię niż w Katowicach. Brakowało jednej osoby na tej scenie, jednej osoby, która powinna tam się kiedyś zjawić. To znaczy Nilsa Frahma.

    Miłego
    Maćko z Wrocławia,