Album Hvel jest w sprzedaży od 6 marca, ale jego promocję zespół Árstíðir zaczął jesienią i to wtedy wtedy Daniel Auðunsson, Gunnar Már Jakobsson, Ragnar Ólafsson i Karl Pestka opowiadali nam o płycie, koncertowaniu i swoich muzycznych preferencjach.
Wywiad przeprowadziły Klementyna Dec i Anna Jankowska-Dzik. Zdjęcia: Stefanie Oepen (za zgodą autorki).
You can read this article in ENGLISH.
Koncertujecie w Niemczech, promujecie swój najnowszy album „Hvel”. Czego możemy spodziewać się po nowym materiale, jak różni się on od waszych wcześniejszych dokonań?
Ragnar Ólafsson: Kluczowym słowem jest „nowy”: ten album będzie miał zupełnie nowe brzmienie i klimat. W ostatnim roku zmniejszył się skład naszego zespołu i musieliśmy przedefiniować to, jak tworzymy muzykę. Staraliśmy się wykorzystać tę okazję w studio i wypróbować nowe sposoby jej nagrywania. Wydaje mi się, że nowy materiał będzie brzmiał jak zupełnie nowy Árstíðir.
Gunnar Már Jakobsson: Wprowadziliśmy trochę zmian w sposobie aranżowania i instrumentarium. Na „Hvel” dwóch z nas gra na innych instrumentach niż dotąd, to też był ciekawy proces. Mamy nadzieję, że słuchacze będą trochę zaskoczeni, ale odnajdą w muzyce te elementy Árstíðir, które polubili.
Czy moglibyście opowiedzieć o swoim indywidualnym wkładzie w proces twórczy? Piszecie wszystko wspólnie, czy zadania są jakoś podzielone?
Karl Pestka: Pisanie utworów wygląda podobnie jak dotychczas, to bardzo demokratyczny proces. Każdy z nas przynosi od 4 do 10 pomysłów, wybieramy te, które do wszystkich najbardziej przemawiają i zaczynamy nad nimi pracować. Zwykle zaczyna się od fortepianu, gitary albo muzyki elektronicznej z wokalem, po czym reszta podsuwa pomysły, bo np. tu pasowałyby dodać jeszcze trzy głosy. A z aranżacjami bywa różnie. Np. Daniel, Gunnar i Ragnar są mistrzami komponowania głosów. Mnie przypada praca nad smyczkami. Razem z Ragnarem opracowaliśmy partie fortepianu i świetnie nam się układało. Zadania rozkładają się w miarę sprawiedliwie.
A co stanowi największe wyzwanie przy pracy nad nowym materiałem?
GMJ: Unikanie powtarzalności, pozostanie oryginalnym. Mamy na koncie dwa albumy i wyzwaniem jest nagranie czegoś, co wciąż brzmi jak Árstíðir, a jednak wnosi zupełnie nowe elementy.
Zdecydowaliście się na nietypowy sposób finansowania albumu. Jakie są wasze wrażenia z crowdsourcingu?
RÓ: Bardzo pozytywne. Zorganizowaliśmy zbiórkę na Kickstarterze. Istnieje wiele podobnych platform, ale ta jest szczególnie popularna w USA i okazało się, że większość uczestników akcji jest właśnie stamtąd. Czyli udało się nam nie tylko zebrać środki na wydanie płyty, ale i zyskać nowych fanów.
Czyli w następnej kolejności ruszacie na podbój Ameryki?
RÓ: Rozglądamy się na wszystkie strony świata.
GMJ: Mamy pewne plany, na razie nic konkretnego, ale mamy nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się odwiedzić dużo nowych miejsc. [Zespół ogłosił już amerykańską trasę koncertową latem 2015 – przyp. KD]
My również na to liczymy. A jak oceniacie tę trasę?
Daniel Auðunsson: W wielu z odwiedzanych miast występowaliśmy już kilka razy i tam publiczność za każdym razem rośnie. Zgromadzenie widowni, która zna naszą muzykę wymaga czasu. Ale ogólnie wszystko idzie bardzo dobrze.
Czy są utwory, które szczególnie lubicie wykonywać na scenie?
GMJ: Dla mnie to piosenka, którą zwykle kończymy koncerty, „Nú gleymist ég”. Podoba mi się, że mogę w niej pośpiewać nieco głośniej, niż zwykle, nawet trochę pokrzyczeć. Dlatego tej zawsze najbardziej wyczekuje.
RÓ: Moją ulubioną jest „Shades”. Od kiedy zaczęliśmy ja grać trzy lata temu, występy bez niej praktycznie się nie zdarzają, a jednak za każdym razem czuję taką samą ekscytację. Dla żołnierzy tak wygląda pewnie gotowość bojowa, ale ja jestem muzykiem, i wchodzę tryb „do dzieła!”. Lubię to uczucie.
KP: W tym roku na każdym koncercie nie mogę się doczekać „Shine”, bo każdy z nas ma tam okazję zabłysnąć. To wciąż bardzo świeża i surowa aranżacja, która wymaga dopięcia paru rzeczy – muszę jeszcze pokombinować ze smyczkami – ale granie „Shine” sprawia mi najwięcej radości.
Karl, jesteś adoptowanym Islandczykiem. Czy Islandia stała się już dla ciebie domem?
KP: Zdecydowanie tak. Brakuje mi rodziny i przyjaciół, którzy zostali w Michigan, ale na Islandii jest wszystko, czego potrzebuję (oprócz taniego, ekologicznego masła orzechowego): piękno przyrody, zielona energia, poczucie wspólnoty i miejsca, gdzie dzieciaki mogą się bezpiecznie bawić na ulicy nawet w środku nocy. Na Islandii czuję się jeśli nie sławnym, to przynajmniej pożytecznym muzykiem. To wspaniałe miejsce.
Jako zespół spędzacie mnóstwo czasu na bardzo ograniczonej przestrzeni. Czy macie jakieś zasady ułatwiające zgodne życie w trasie?
GMJ: Odpowiem trochę ogólnikowo. Muzycy i artyści w ogóle to barwne postaci o specyficznych preferencjach. Życie w trasie oznacza, że trzeba być bardziej czułym na otoczenie i respektować drugiego człowieka, nawet jeżeli nie zawsze się z nim zgadzasz. Po prostu powoli uczysz się, jak czasem się wycofać i dać innym nieco przestrzeni. My znamy się i jeździmy razem od bardzo dawna, więc idzie nam to coraz lepiej. Nie zawsze jest łatwo, ale chyba każdy zespół tak ma.
Gdzie widzicie się za 5 lat (poza tym, że wciąż w trasie)?
RÓ: W Japonii.
KP: W Indiach!
RÓ: Chciałbym, żebyśmy za pięć lat właśnie wydawali piąty album. Dobrze byłoby też utrzymać się z grania w Árstíðir. Działamy jako zespół od sześciu lat i to jest trochę jak z rozkręcaniem własnego biznesu: na początku w ogóle nie zarabiasz, tylko dokładasz z własnej kieszeni. Chciałbym za te pięć lat osiągnąć równowagę, która pozwoli nam koncertować nawet więcej niż dotąd oraz tworzyć muzykę. Byłoby świetnie. Zwłaszcza, jeśli dzięki temu dotarlibyśmy do Japonii.
Znamy was jako muzyków, ale co robicie, kiedy nie gracie?
DA: Każdy z nas zajmuje się jednocześnie wieloma rzeczami. Wszyscy pokończyliśmy studia i każdy z nas ma zajęcie – trochę tymczasowe – moim marzeniem jest ostatecznie żyć wyłącznie z muzyki. Życie w trasie nie zawsze jest łatwe, a tak można by spokojnie wrócić do domu i odpocząć, zamiast wracać do pracy.
GMJ: I nadrabiać zaległości jakie narobiły się pod naszą nieobecność.
A zatem tego właśnie życzymy wam w najbliższej przyszłości. Odchodząc od poważnych tematów: gdybyście mieli moc sprawienia, że ludzie zaczną słuchać jednego artysty, kto by to był?
KP: Merzbow. To mój ulubiony artysta, jeden z prekursorów muzyki noise. Nagrał chyba ze sto albumów. Wiem, że jestem w tej sympatii odosobniony, o czym przekonuje się zawsze, kiedy w drodze włączy go mój iPod. Niestety zdecydowanie nie mam mocy, żeby skłonić ludzi do słuchania noise’u, a uważam, że to bardzo wyzwalające. Tak jak serializm i dodekafonia pozwoliły kompozytorom tworzyć lepszą muzykę harmoniczną, bo poczuli się swobodniej, tak noise może pozwolić w większym stopniu zaakceptować chaos i szczęśliwe zbiegi okoliczności w muzyce tonalnej – jak kiedy udaje się usłyszeć fajną melodię w skrzypieniu drzwi. Hałas to życie.
DA: Myrra Rós, moja dobra znajoma. Uważam, że jest świetna i wciąż niedoceniona.
RÓ: W 2013 mieliśmy szczęście koncertować u boku mojego ulubionego zespołu, Pain of Salvation. Zaczęli od rocka progresywnego, ale zahaczają o przeróżne gatunki. Jeżeli ktoś jeszcze ich nie zna, to moim zdaniem zdecydowanie zasługują na uwagę.
GMJ: Podczas tej samej trasy występowała z nami niesamowicie utalentowana wokalistka, Anneke von Giersbergen. Jest dość znana, ale nie wszędzie, i na Islandii mało kto o niej słyszał. To jedna z najbardziej utalentowanych artystek, z jakimi miałem zaszczyt pracować, a na scenie jest po prostu magiczna. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda nam się z nią pracować, więc tym bardziej polecam jej posłuchać.
Odwiedziliście już Polskę. Jakie macie skojarzenia z naszym krajem?
RÓ: Za pierwszym razem pojechaliśmy do Krakowa. Zatrzymaliśmy się w bardzo miłym hostelu w dawnej dzielnicy żydowskiej. Pamiętam, że przyjechaliśmy w słoneczne popołudnie, rzuciliśmy bagaże i poszliśmy na spacer i kawę. W Krakowie kultura wprost sączy się ze ścian. Duch miasta był wszechogarniający. I przynajmniej ja chciałbym pojechać tam na dłużej, może na wakacje. Poczytać książki, pisać wiersze, poszukać inspiracji.
GMJ: To była nasza pierwsza wizyta w Polsce i w Krakowie, nie mieliśmy pojęcia, czego oczekiwać. Graliśmy na imprezie Polskiego Radia. Co prawda koncert był darmowy, ale i tak przyszło jakieś 300–400 osób. I było świetnie! Kiedy wyszliśmy po koncercie, otoczył nas tłum ludzi. Dziwnie jest pojawić się gdzieś po raz pierwszy i zorientować, że ludzie nas znają i od dawna słuchają. Jakaś dziewczyna nawet pytała o nuty, bo gra na wiolonczeli i chciałaby nauczyć się tych partii z naszych utworów. Aż trudno było w to uwierzyć! To było niesamowite doświadczenie.
A czy nie miewacie czasem ochoty pograć w zupełnie innym stylu i gatunku niż Árstíðir? A jeśli tak, to w jakim?
RÓ: Gram w kilku zespołach, które mocno się od siebie różnią. Jeden to ekstremalny metal, inny taki dziwaczny rock. Dobrze czasem znaleźć odskocznię – przynajmniej mi dobrze to robi.
KP: Mogę się pod tym podpisać. w szkole grywałem w zespole progrockowym i teraz mi tego brakuje. Czasem współpracuję z Ragnarem w Momentum, to taki projekt sludge metalowo–psychodeliczny. Całkowite przeciwieństwo Árstíðir. Miło jest czasem pozwolić sobie na coś zupełnie innego.
RÓ: Jak już wspomniałeś o Momentum, to powinniśmy dodać, że na ich ostatnim albumie zagrało w sumie czterech członków Árstíðir. Muzykom na Islandii łatwo jest nawiązywać współpracę.
KP: Jest to wręcz spodziewane – i nie trzeba daleko jeździć.
GMJ: Ludzie potrafią się dziwić, jeśli grasz tylko w jednym zespole. No bo jak to? Chyba każdy z nas bierze udział w jakichś innych projektach, więc mamy okazję spróbować czegoś
DA: Ja chciałbym tworzyć muzykę elektroniczną i zamierzam się tym zająć w najbliższej przyszłości.
A jakiego jednego użytecznego zwrotu w swoim tajemniczym języku możecie nas nauczyć?
RO: „Góðan daginn”, czyli „dzień dobry”.
GMJ: „Já já” działa prawie tak jak włoskie „allora”, może oznaczać „no cóż”, „dobra”, kiedy chcesz powiedzieć „koniec, musimy się zbierać” – w zależności od intonacji może znaczyć wszystko.
DA: Najbardziej użyteczne będzie chyba „einn bjór” – jedno piwo.
KP: Bardzo przydatne jest powitanie, które dosłownie znaczy „bądź błogosławiony” albo „szczęśliwy”: „sæll” gdy zwracasz się do mężczyzny, „sæl” do kobiety.
DA: Tak witasz się z kimś, kogo już znasz.
KP: I komu dobrze życzysz.
GMJ: Oprócz tego, bardzo często używamy „blessaður” i to zabawne, że choć Islandczycy nie są specjalnie religijni, to w naszym potocznym języku jest mnóstwo zwrotów z takimi powiązaniami. „Blessaður” oznacza „błogosławiony” i używam tego słowa, witając się z chłopakami, nie myśląc nawet o jego znaczeniu, a przecież mówię: bądź błogosławiony.
Wywiad przeprowadziły Klementyna Dec i Anna Jankowska-Dzik
Zdjęcia: Stefanie Oepen (za zgodą autorki)