Nowy album Of Monsters And Men – Fever Dream dostępny jest już od ponad dwóch tygodni, ale dopiero kilka dni temu sięgnąłem po tę płytę pierwszy raz. W wakacje sięgam raczej po starsze rzeczy, które sprawdzają się w podróży, albo pomagają odpocząć od cywilizacji. To czas, w którym łatwo przegapić tę czy inną premierę. Ale mam nieodparte wrażenie, że nie tylko mnie ominął entuzjazm związany z wydaniem Fever Dream. Nie zauważyłem w sieci i polskich internetach jakiejś fali zachwytów nową płytą Islandczyków… Zastanawiam się dlaczego?
Wydaje mi się, że są dwa powody. Po pierwsze Of Monsters And Men zdecydowanie postawili na amerykańskiego odbiorcę i tamtejszy rynek. Ten zresztą zawsze świetnie ich przyjmuje. W notowaniach Billboard USA Fever Dream wspięła się na 9 pozycję, a w Kanadzie wskoczyła aż na 2 miejsce. Nic dziwnego, skoro promocję albumu rozpoczęli od USA. Podążając śladami KALEO bardzo często goszczą w tamtejszych mediach, stając się nieco egzotycznymi, ale jednak celebrytami. Do końca września koncertują jeszcze w Ameryce Północnej. Do Europy wracają dopiero końcem października. Ich kalendarz uzupełnia trasa po festiwalach w Australii, na przełomie grudnia i stycznia 2020.
Mniej energii?
Po drugie – mimo zapowiedzi (utworem Alligator), że OMAM są pełni energii, ich najnowszy album zdecydowanie zwalnia tempo, śmiem nawet twierdzić, że zmienili nieco stylistkę swojej muzyki. Fever Dream nie jest już – jak jego poprzednicy – albumem folk-popowym. Mniej tu skocznych dźwięków i skandowanych refrenów, więcej za to refleksji, melodii, instrumentów klawiszowych i przesterowanych gitar. Brzmienie momentami przypomina np. dokonania Vök (np. Soothsayer czy Ahay) – muzycznie i wokalnie. Innym razem wkracza w rejony graniczne między funkiem a disco (Wars), by na koniec zabrzmieć dźwiękami gitar, nawiązującymi do brytyjskich kapel z lat 90. I wiecie co? Mnie się ta mieszanka bardzo podoba!
Choć to album spokojniejszy, stonowany, to dzięki charakterystycznym wokalom Fever Dream wciąż brzmi jak Of Monsters And Men. Na dodatek ma w sobie tyle różnych, przedziwnych smaczków! I takie też było założenie twórców. Nanna wspomina, że pracując nad płytą nie chciała powielać własnych, trochę już utrwalonych schematów. Odłożyła więc gitarę akustyczną, na której zwykle komponowała i rozpoczęła pracę przy komputerze. Szukała nowych dźwięków, nowych brzmień. Grupa postanowiła też wziąć się za produkcję płyty. Wsparł ich w tym Rich Costey (produkował albumy Bloc Party, MUSE czy Franz Ferdinand).
Zmiana w kierunku popu
Mam wrażenie, choć być może się mylę, że zagorzali fani OMAM będą musieli przesłuchać nowy album przynajmniej kilka razy, aby go zaakceptować. Mnie jednak od początku urzekła właśnie ta delikatna różnorodność brzmień i całkiem spora dawka melancholii. Weźmy np. taki Under A Dome z rozpaczliwym, przesterowanym wokalem Ragnara czy liryczny Waiting For The Snow z wokalnym popisem Nanny Bryndís. Nie przeszkadza mi nawet to, że kolejne utwory grupy zapewne będą pojawiały się na listach przebojów i w playlistach komercyjnych stacji radiowych. Zawsze uśmiecham się pod nosem, gdy słyszę Islandczyków grających między serwisem sportowym a informacjami gospodarczymi. Dla mnie to zdecydowanie nie ich miejsce…
Po kolejnym podejściu do tego albumu, jestem wręcz skłonny stwierdzić, że Fever Dream Of Monsters And Men najlepiej będzie smakowała jesienią. Mam trochę obaw o przyjęcie jej podczas letnich festiwali. Chyba, że na koncertach pojawią się tylko skromne fragmenty, nawiązujące do My Head Is An Animal czy Beneath the Skin w postaci Alligator czy Vulture, Vulture.
Konkludując – oto na naszych oczach dojrzewa i przeobraża się kolejny islandzki zespół. Młodzi artyści, po niewątpliwym sukcesie debiutu i drugim krążku, będącym jego kontynuacją, zaczynają szukać innej drogi. To otwiera zespołowi nowe perspektywy i pozwala się wyrwać z męczących schematów naśladowania samych siebie. Nie mam jednak jeszcze pewności, czy Fever Dream to już ta nowa droga, czy tylko krok w jej stronę.