Rok 2010 należał do Islandii. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Muzycznie nie miała sobie równych. Pojawiło się mnóstwo bardzo dobrych albumów, niektóre zdobyły uznanie poza granicami wyspy, inne przeszły niezasłużenie trochę bez echa. Zestawienie najpopularniejszych albumów za nami, chciałbym jednak wskazać kilka godnych uwagi albumów, które rzadko pojawiały się w podsumowaniach rocznych i nie wiedzieć czemu rzadko ktokolwiek o nich wspominał.
* Ólöf Arnalds – Innundir Skinni
Na promocję albumu wybrano utwór Surrender, piękną balladę, w której Ólöf wokalnie wspiera sama Björk. Były wielkie oczekiwania na premierę, album wyszedł i na tym się w sumie skończyło. Co jest wielce dziwne, ponieważ Innundir Skinni to naprawdę porządne wydawnictwo. Oparte na sprawdzwonym schemacie – gitara i Ólöf. Proste, ujmujące kompozycje, które specjalnie nie silą się na bycie wielkimi przebojami. Bo przebojami nigdy nie będą, choć w sercach wielu słuchaczy z pewnością takowymi są.
Polecam do słuchania w leniwy dzień, kiedy wstanie z łóżka jest nieznośnie przerażającą wizją, więc w tym łóżku zostajecie.
* Úlfur Eldjárn – Field Recordings: Music from the Ether
Úlfur Eldjárn – znany głównie z Apparat Organ Quartet, w zeszłym roku postanowił wydać solowy projekt. Wcześniej komponował muzykę do telewizji i przeróżnych projektów multimedialnych. Field Recordings: Music from the Ether to bardzo spójny album, w którym jak nazwa wskazuje, eteryczna muzyka niezmiennie przepływa do naszych uszu. Muzyka z pogranicza Sigur Rós i Ólafura Arnalds, jednak z większa dawką ekspermentów. Pojawiają się mechaniczne urządzenia, średniowieczne organy i komputerowe syntezatory. Idealna płyta do słuchania w trakcie przejażdżki tramwajem o piatej rano.
* Sóley – Theater Island
Sóley Stefánsdóttir to postać znana głównie z kolektywu Seabear. Ta 23-letnia studentka komponowania z Reykjaviku w zeszłym roku wydała debiutancką, solową epkę Theater Island, która łączy w sobie mroczność Soap&Skin, manierę Joanny Newsom i zamiłowanie do eksperymentów Cocorosie. Sześć niezwykłych utworów napisanych na pianino i wokal, choć nie brakuje elementów elektronicznych, odgłosów niszczonych przedmiotów czy smyczków. Oscyluje na granicy dwóch światów, jawy i snu, żywych i umarłych, tak jak w We will put her in two graves, gdzie poziom mroczności sięga zenitu, a sama artystka przypomina Gnijącą Pannę Młodą z filmu Burtona. Jak na tak znakomitą epkę, zdecydowanie za mało się mówi o Sóley. Idealna płyta na spacer po cmentarzu o zmroku.
* Hudson Wayne – How Quick Is Your Fish?
Smutek nie wyjdzie z mody. Wie o tym dobrze Thráinn Óskarsson – były członek grupy Kimono, który opuścił zespół w 2003, by nagrywać solo jako Hudson Wayne. Wielu dziennikarzy otagowało jego muzykę jako sadcore – wyjątkowo melancholijną, przepełnioną smutkiem i bólem. Taki też jest cały album o przewrotnym tytule How Quick Is Your Fish? Proste melodie wygrywane na gitarze i głos artysty to z pewnością dwa największe atuty tego Islandczyka. Album uniknął na szczęście popadania w zbytnią egzaltację i zgrabnie broni się potęgą spokoju i uroku. Niestety album uniknął również dobrej promocji. Idealna płyta na te smutne dni.
* Prinspóló – Jukk
Prinspóló to muzyka bez większego przekazu. To taki świetny przykład na muzykę dla muzyki. Nie ma ukrytych metafor, drugiego dna i skomplikowanych relacji. Z założenia ma być zabawa – i jest. Album Jukk urzeka słuchacza swoją spontanicznością, frywolnie dryfując po obszarach muzyki pop i indie. Jest miło, przyjemnie, poskakać można i pośmiać się. Idealna płyta do biegania po mieście z uśmiechem na twarzy.