Relacja z krakowskiego koncertu Bloodgroup

Niespełna 2 miesiące po tym, jak pierwszy raz usłyszałam muzykę Bloodgroup, nadarzyła się okazja, żeby zobaczyć ich na żywo. Oczywiście islandzko musiało być i atmosferycznie, ni z tego, ni z owego dnia 2. lutego przymroziło, w końcu Islandia do nas przyjechała. Do tego stopnia, że im chyba też nie było za gorąco na zewnątrz, a mnie to już w ogóle.

Bloodgroup - zdjęcie ze strony myspace zespołuKoncert rozpoczęty z dość sporym poślizgiem. Ludzi jakoś tak nagle przybyło w porównaniu z tą ilością, jaka była niedługo przed planowanym startem o 20., ale miejsca się znalazły z samego przodu, lewa strona sceny wita. Teraz nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne. Przed publicznością pierwszy pojawił się Hallur (dość żwawo przywitany), po czym reszta naszych krwistych hatifnatów przybyła lewą stroną. Porównania z Muminkami nie są przypadkowe, a to za sprawą maszyny do robienia zadymy o bardzo dużej wydajności. Naprawdę można się było poczuć jak w innej czasoprzestrzeni.

Zaczęło się. „Wars”. Gdzieś tam kiedyś mi się marzyło, żeby być na wprost Lákiego na koncercie. Nie mam pojęcia, jakim cudem te muzyczne marzenia się spełniają. Energetyczna zmyłka na dobry wieczór, bo potem nastąpiły mniej senne „Battered”, „First to go” czy „How do we know”. W tym momencie już wiedziałam, czemu są najlepszą grupą koncertową z Islandii i dlaczego potrafią wszystkich porwać do dzikich podrygów w rytm swojego electro popu. Tylko nadal nie wiem, gdzie źródło takiej energii się znajduje. Nie da się ukryć, że największe zamieszanie na scenie robił wokalista Janus Rasmussen. Raju, tego mistrza techno było wszędzie pełno. I nie potrafił ustać spokojnie, a mimo to miał jeszcze na tyle powietrza, żeby bez żadnych problemów rozwijać swoje partie wokalne. Czasem dość krzykliwe. Za to zabawnie wyglądał, gdy tak kicał z błyskającymi błękitem pałkami z zestawu swoich elektronicznych zabawek. Temperatura rosła, a duet wokalny wydawał mi się takim uosobieniem Islandii – krainy ognia (Janus) i lodu (Sunna). Z początku ona dość mało ekspresyjna, czarowała tylko swoim głosem, z biegiem czasu zaczęła ukazywać swoją moc. Zwłaszcza, gdy keytar powędrował w jej ręce. W jednym momencie na „This heart” moc nawet dość niszczącą mogłoby się zdawać, bo miałam wrażenie, że niemal dostałam z buta w twarz. W sumie fajne buciki miała, to może wzorek z podeszwy na okularach nie byłby zły? Czas mijał nieubłaganie, dym z maszyny potęgował wrażenie, że jest się jedyną osobą na sali prócz tych wariatów na scenie. Zjawiskowe to było do tego stopnia, że można było zacząć błądzić we mgle, bo nie było widać Lákiego, a przecież był na wyciągnięcie ręki. Mój niekwestionowany mistrz ceremonii, bo Janusa już podczas koncertu widziałam i wiedziałam też, jakiej dawki energii można się od niego spodziewać. Młodszy Jónsson i jego keytar. Zbyt fascynujące, żeby dało się to ująć w słowa. No, ale bez braci Jónsson Bloodgroup by w ogóle nie było, więc chwała im za te dźwięki w głowach. Grzechem byłoby pominięcie improwizacji o Prince Polo, którą spontanicznie wywołałyśmy, bo co nam mają chwalić kobiety i wódkę? To już nudne! Daliśmy im kultowe batoniki w końcu!

Albo setlista była bardzo krótka, albo to ja miałam problem z określeniem czasu, bo gdy zeszli ze sceny, to byłam w stanie tylko pomyśleć: „Już? Tyle?!”. Na szczęście wrócili. Cover „S.A.F.E.T.Y. dance”, rozruszał całą salę jeszcze bardziej. Do tego szaleńcze „Try on”. To, co się działo, można określić tylko jednym słowem – kosmos.

Brakowało mi bardzo na tym koncercie największych bomb energetycznych, właśnie takich w stylu „Try on”, w czasie których skaczesz jak po soku gumijagodowym, a później nie wiesz, czy masz jeszcze płuca. Takich dynamitów można więcej znaleźć na debiucie, a koncert w ramach trasy promującej „Dry Land” do czegoś zobowiązuje i stylistycznie by się tak pięknie nie zgrało (jak to później Láki musiał wytłumaczyć). Więc nie zagrali nam „Moving like a tiger”, „The Carpenter” czy „Hips again”, o które próśb z pierwszego rzędu nie mogli nie usłyszeć. Ale może to dobrze, bo mieli by więcej wyznań miłości tego wieczora. Za to zostało obiecane, że na następnym koncercie pojawi się więcej utworów z debiutu. A jeśli wszystko gładko pójdzie, to możemy się tego spodziewać jeszcze tego lata. ½ Bloodgroup nauczyła się mówić „kochamy Kraków” i to w takim stopniu, że Sunna zrobiła to lepiej od rodowitej użytkowniczki języka. Przyznacie, że zdolne bestie z tych Islandczyków?

Nie od dziś wiadomo, że muzyka potrafi uzależnić, a energia z niej czerpana potrafi czynić cuda. Nie wiem, co takiego jest w muzyce islandzkiej, że potrafi przekazać aż takie ilości pozytywnych wibracji (reggae się może schować, zaprawdę powiadam wam). Po takim koncercie to jeszcze przez tydzień się chodzi z mega zacieszem. I’d like to be inside your mind. Udało im się.

Overload w Krakowie

Written By
More from úlfurinn
Nowe utwory u Ólafura Arnaldsa
Od poniedziałku 3 października przez 7 kolejnych dni będziemy gościć w mieszkaniu...
Read More
Leave a comment