To był mój pierwszy raz. Ponoć bywało lepiej, ponoć wcześniej było jeszcze bardziej klimatycznie, ponoć publiczność zachowywała się jeszcze ciszej i w ogóle… Może i tak. Dla mnie jednak wtorkowy koncert Olafura Arnaldsa w klubie Blue Note w Poznaniu i tak był cudownym przeżyciem.
Prawie godzinne opóźnienie na początek – cóż, zdarza się. Krótki występ Grabka (który pozostawił niedosyt i chęć zapoznania się bliżej z twórczością Polaka). I w końcu na scenie pojawili się oni. Oni, czyli Olafur Arnalds w towarzystwie dwóch muzyków: skrzypka oraz wiolonczelisty.
Na początek mały eksperyment. Czy Poznań umie śpiewać? I czy wyjdzie nam to lepiej, niż ludziom z Katowic? A potem już tylko muzyka. Kiedy spod dłoni Olafura Arnaldsa wypłynęły pierwsze dźwięki fortepianu – przeniosłam się w inny wymiar, zamarłam w bezruchu, żeby żaden zbędny gest nie zepsuł przyjemności słuchania. Każdy nawet najdrobniejszy szmer dobiegający z sali (tudzież z umieszczonego, na nieszczęście, blisko sceny baru…) doprowadzał do aż fizycznego bólu i rozstrajał. Kiedy Islandczycy grali, ciężko było nawet oddychać tak, żeby nie zrujnować tym muzyki.
W przerwach między niebiańskimi utworami, Olafur delikatnie sprowadzał nas na ziemię opowiadaniem rozmaitych historyjek. Okazało się, że człowiek, który tworzy wzniosłe (może to nienajlepsze słowo, ale tak się jakoś skojarzyło) kompozycje, jest na co dzień niezwykle sympatyczny, zabawny i podchodzi do siebie ze sporym dystansem.
Były opowieści o nowym albumie. Po jednym z utworów Olafur stwierdził „ta piosenka istnieje ooood… 50 sekund”. Zagrał zupełnie nową kompozycję, bo jak opowiadał, założył sobie, że na każdym koncercie zaimprowizuje nowy utwór. A to dlatego, że nagrywa kolejny album – od nowa. Materiał, który zarejestrował razem z orkiestrą symfoniczną (na co wydał ponoć całe oszczędności) ostatecznie go nie zadowolił, więc prawie wszystkie kompozycje wyrzucił do kosza i zaczął pracę od początku.
Efekty improwizacji oraz nieliczne utwory z zarejestrowanego materiału, które ocalały prezentowały się pięknie na tle całości. Nieco bardziej… łagodnie, choć posiadały w sobie nutę silnych, przeszywających emocji.
Nie zabrakło podczas koncertu w Poznaniu kompozycji „Poland”. Olafur zdradził, że napisał ten utwór właśnie w Poznaniu, ostatnim razem kiedy koncertował w Polsce. Opowiedział nam też o tamtej trasie. O tym, jak muzycy mieli podróżować z miasta do miasta nocą i spać w busie, jednak polskie drogi skutecznie im to uniemożliwiły. I o tym, że skoro nie mogli spać – pili. Olafur zdradził, że uwielbia polską wódkę, próbował wymówić nazwę (co nawet nieźle mu wyszło), po czym przyznał się, że na ostatnim koncercie, który miał miejsce w Poznaniu, wszyscy muzycy byli… bardzo chorzy. A po tym występie napisał utwór „Poland”.
Sposób bycia Islandczyka i jego humor niezwykle dobrze komponowały się z muzyką. Mimo, że
ta była przecież „z zupełnie innej beczki”, niż zabawnie opowiadane historie. Koncert Olafura Arnaldsa w Blue Note w Poznaniu był jak dryfowanie po falach lekko wzburzonego morza. Uniesienia muzyczne, po których następowały chwile spokojnego opadania na ziemię – wszystko wyważone, naturalnie się przeplatające.
Wtorkowy koncert był… był magiczny. Szkoda tylko (Polak musi ponarzekać, prawda?), że tym razem odbył się bez wizualizacji. I szkoda, że nie znaleziono na niego w Poznaniu lepszej lokalizacji. Blue Note okazał się miejscem zbyt „hałasującym”. Ale chyba ciężko byłoby wybrać dla Olafura Arnaldsa taką scenę, w której jego muzyka wybrzmiałaby w pełni idealnie. Bo chwilami odnosiłam wrażenie, że ten człowiek gra dźwięki z innego wymiaru. Dźwięki, które będę w stanie pojąć dopiero za kilka (kilkanaście? Kilkadziesiąt?) lat. Dźwięki, dla których nie wybudowano jeszcze odpowiedniej sali.
Występ Olafura Arnaldsa zostawił też po sobie poczucie opuszczenia. Bo nagle, po czasie spędzonym z muzyką, której nie jestem w stanie wystarczająco dobrze opisać – zapanowała cisza. Po takim występie ciężko jest wyjść na ulicę i po prostu wrócić do domu.