Bogowie w Parku Sowińskiego… – relacja z koncertu Sigur Rós!

Sigur Rós po raz kolejny zagrał w naszym kraju. Po raz kolejny na kilka godzin zatrzymał czas, sparaliżował wszelkie zmysły i podbił na nowo serca słuchaczy. Jak to wszystko wyglądało? Zapraszam do przeczytania relacji z warszawskiego koncertu, nadesłanej przez Weronikę Sołtys.

001Warszawa. 25 czerwca. Park Sowińskiego. W tym miejscu i o tej porze muzyka przejęła władzę nie tylko nad światem, ale i wszechświatem. Aktu kreacji czegoś, co trudno ubrać w słowa, dokonało trzech bogów – Jónsi Birgisson, Georg Hólm i Orri Páll Dýrason występujących pod jedną, w pełni skondensowaną postacią – Sigur Rós.

To trio już dawno przestało być dla mnie tylko „zespołem, którego słucham”. Ich muzyka stała się dla mnie źródłem życiodajnej energii, a jej słuchanie czynnością tak samo niezbędną do życia jak jedzenie,  choć  nie  tak  prozaiczną,  wręcz  przeciwnie  –  bardzo  celebrowaną  i  kontemplowaną. Diagnoza: zachorowałam na totalny siguroholizm. Mój stan pogłębiał się coraz bardziej, szczególnie za sprawą dwóch fundamentalnych w tej kwestii wydarzeń. Pierwszym z nich było obejrzenie filmu „Heima”, który zamienił mnie w synestetyka.  Drugim – uczestnictwo w ich koncercie w ramach festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie  w 2012  roku. Chociaż… „koncert” to absolutnie nieadekwatne określenie dla Sigur Rós na żywo. Sensualne doświadczenie dźwięku – tak to należy zdefiniować. Na kolejną muzykoterapię czekać nie musiałam długo – jedyne dziewięć miesięcy. Napięcie rosło wprost proporcjonalnie do upływającego czasu, w końcu zamieniłam się w kłębek emocji. Z jednej  strony  wszystkie  komórki  mojego  ciała  przepełniała  ekscytacja,  z  drugiej  jakaś  obawa związana z tym, czy sprostają moim wygórowanym oczekiwaniom. Krakowskim występem zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tym razem znowu ją przeskoczyli, wyznaczając nowe granice perfekcji.

007Jedynym minusem tego, co wydarzyło się kilkadziesiąt godzin temu, a w czym trwam do teraz, jest totalna niemoc werbalna i strach, że słowa pomniejszą rzeczy, które były nieskończenie wielkie. Muzyczna uczta z Sigurami, to jedno z tych zjawisk, których opisać się nie da, by oddać cały ich smak, aromat, i kunszt, jednocześnie unikając banalizowania i spłycenia. Posługując się definicją, jaka  powinna  zagościć  na  stałe  w  słownikach,  Sigur  Rós  na  żywo  to  pojęcie  oznaczające  byt doskonały,  najwyższy,  pełny,  bezwzględny,  nieuwarunkowany.  Pozostając  w  sidłach  totalnej egzaltacji, spróbuję opowiedzieć coś więcej.

Brak supportu sprawił, że danie główne zostało podane od razu. To „od razu” trwało kilka godzin, począwszy od chilloutowego oczekiwania na trawie w Parku Sowińskiego, czy też koczowania co poniektórych przed bramą w pełnym słońcu, a skończywszy na zajęciu w miarę dogodnej pozycji przed samą sceną, dającej niezłą perspektywę. W głowie jedno: wyostrz zmysły, które za chwilę będą stymulowane z każdej możliwej strony i zostaną poddane percepcji fizycznej, mentalnej, czy nawet astralnej.

Podróż wśród dźwięków, melodii, brzmień, tonów, basów, ich rytmicznej pulsacji w gestach, ciałach i mimice głównych aktorów tego widowiska, rozpoczęło  Yfirborð, które było niczym wypełnienie płuc dźwięcznym, sigurowym tlenem. Spokojne, rozmyte, ambientowe dźwięki sprawiły, że moje wnętrze zaczęło wrzeć, dostałam sygnał, iż emocje chcą się uwolnić. Ich erupcja nastąpiła chwilę później za sprawą utworu Vaka i jego piękno-gorzkiego charakteru. Pojawił się ten dziwny rodzaj bólu,  który  jednocześnie  przynosi  rozkosz.  Zgodnie  z  wyśpiewaną  przez  Jónsiego  instrukcją westchnęłam  lekko,  wzięłam  głęboki  oddech.  I  poczułam  się  samotnie,  bardzo.  Jak prawdopodobnie kilka tysięcy stojących obok mnie czy siedzących dalej osób, które też to słyszały. Svefn-G-Englar sprawiło, że zaczęłam lewitować, by z każdym kolejnym falsetowym „tju tju” unosić się coraz wyżej. Sæglópur to z kolei rytmiczny popis Órriego na bębnach. Pasja, z jaką grał, widok jego oczu przesiąkniętych demiurgiczną siłą, zostanie mi w pamięci do końca życia. Zobaczyć twarz człowieka wypełnionego autentycznym natchnieniem, które z furią zamienia w słyszalne dzieło sztuki – rzecz pierwszorzędnie niesamowita. Pompatyczne Ísjaki, miażdżące impetem Brennisteinn, i  kojąca,  a  zarazem  wskrzeszająca  ogień  odczuć  Hrafntinna,  czyli  przedstawiciele  niedawno narodzonego dziecka  „Kveikur” , wzmocniły doznania przed tym, co najlepsze. Specyficzny nastrój każdego utworu budowała oczywiście fenomenalna, barwna oprawa, za sprawą wizualizacji, gry świateł i kolorów, kłębów mgły.

010Momentem zupełnie przełomowym było Varúð. Wymowne wzajemne spojrzenie Jónsiego z Órrim, nabranie powietrza w płuca przez tego drugiego, było zapowiedzią teleportacji do innej galaktyki, do zupełnie odrębnego wymiaru. Moje serce zostało rozerwane na strzępy, zresztą nie tylko ten organ uległ poważnej destrukcji. Dosłownie umarłam z wrażenia. Zmartwychwstanie nastąpiło już na Hoppípolli i pierwszym wychwyconym, totalnie rozbrajającym uśmiechu Jónsiego, który wyraża więcej  niż  tysiące  słów.  Rozszczepiłam  się  na  atomy  idealnego,  fascynującego,  bezgranicznego szczęścia. Swoją drogą osoby, które zostały przed amfiteatrem, prawdopodobnie w tym momencie skakały w kałużach. Ekstatyczny trans trwał w najlepsze na Með Blóðnasir i chóralnym wtórowaniu Jónsiemu przez wszystkich zgromadzonych siguroholików. Wzbogacone aranżacyjnie  Olsen Olsen pobiło ubóstwianą jak dotąd heimowską wersję. Zahipnotyzowało, cudownie oczarowało, wprawiło w harmonijny błogostan.

Magia oddała prym bezwzględnej i absolutnej dominacji ściany dźwięku na Kveikur. Niesamowity hałas gitar oraz bębnów przyniósł przerażenie i unicestwienie. Następnie stenografia uczuć, czyli Festival. Smyczek Jónsiego dotykał nie tylko jego gitary, ale i najczulszych i najwrażliwszych strun mojej  duszy.  50-sekundowa  falsetowa  partia  na  jednym  wdechu,  prawie  że  niezmącona  przez okrzyki i oklaski, po czym szaleńcza radość, obłędny optymizm, oczyszczone wnętrze, ożywione ciało.

I  koniec?  Nie,  nie.  Bis,  który  zamurował,  wprawił  w  absolutne  osłupienie  za  sprawą  Glósóli i tradycyjnego Popplagið. Szczęka mi opadła, właściwie to do tej pory jej nie znalazłam. Ten ostatni utwór to cud świata, choć bardziej w tym miejscu pasuje określenie – cudowny koniec świata. Dreszcze, swoiste porażenie dźwiękiem, odrealnienie. Jónsi tradycyjnie złamał smyczek, jak i moje serce. Spektakl się skończył, świat się skończył, wszystko się skończyło. Aktorzy wyszli po raz ostatni na scenę, serwując ukłony – roześmiani i uradowani, a przy tym skromni i sprawiający wrażenie, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wielką moc posiadają i jak potężnie oddziałują na ludzi. Widok kilku tysięcy wzruszonych i pałających szczęściem twarzy oraz burza rytmicznych oklasków, miały im to uświadomić.

Foto: SmoothRiderZadziwiające  jest  to,  że  obydwa  koncerty  Sigurów  doprowadziły  mnie  do  takiego  samego, euforycznego  stanu  końcowego, do  wszechogarniającej  błogości,  ale  w  sposób  zupełnie różny. Pierwsze  spotkanie  z  metafizyczną  mocą  ich  muzyki  na  żywo  trafiło  we  mnie  centralnie  ze zmasowaną mocą. Wówczas  dźwięki niosące się  po  Hali Ocynowni za sprawą znacznie lepszej akustyki i industrialnego klimatu, mnie zdominowały, zamieniły w jamochłona, który tylko chłonął i upijał się tym, co dostawał. Natomiast w amfiteatrze dryfowałam w morzu różnych odczuć, od nostalgii poprzez subtelne uniesienia aż do silnych wzruszeń, które albo przynosiły ukojenie albo wprawiały  w ekstazę.  Drugi  koncert,  drugi etap  wtajemniczenia. Czekam  z niecierpliwością na kolejne.

Fenomen Sigur Rós polega na tym, że przez swoją muzykę, bazującą na fuzji dźwięków, potrafią wprowadzić do bezmiaru innego świata. Kolejny raz przez dwie godziny stałam się jego częścią, pochłonęła mnie ta inność, a moje serce odżywiało się całym bogactwem uczuć. Dziękuję, Sigur Rós. Kolejny raz.

Weronika Sołtys

Foto: SmoothRider

More from paweł páll ævar
Ostatni koncert Jónsiego w Reykjaviku – nasza relacja!
Mówi się, że nic dwa razy się nie zdarza. Zwłaszcza coś, co...
Read More
Leave a comment