Długo miałam dylemat, na który koncert Ólafura Arnaldsa się wybrać. Pierwszy w Katowicach czy też wieńczący wizytę w Polsce występ we Wrocławiu. Gdy okazało się, że wraz z załogą Islandczyka pojawi się niemiecki pianista Nils Frahm, decyzja stała się o wiele prostsza. Ani przez chwilę nie żałowałam, że wybrałam Katowice.
Z racji tego, że jeśli nie wyrażę swoich negatywnych odczuć od razu, to później zatoną gdzieś w euforii, zatem zacznę od najgorszego. Pomysł aktywnej działalności baru w sali koncertowej uważam za okropnie nietrafiony. O ile w czasie występu Frahma panie nalewające piwo mogły jeszcze zostać zagłuszone (acz sprawiały nieprzyjemne wrażenie nieposzanowania czyjejś pracy), to już gdy Ólafur Arnalds zasiadł za klawiaturą, było to słychać o wiele lepiej niż dźwięki ze sceny. Nawet dla odbiorcy siedzącego z nosem niemalże na podwyższeniu sceny w Hipnozie.
Tyle złego. Przejdźmy do rzeczy. Ponoć support. Nils Frahm. Taki niepozorny trzydziestolatek, uśmiechnie się, pogada i pośmieje, pobawi ogromną żarówką świecącą nad jego głową, a z racji poślizgu czasowego zechce nawet wykrzyczeć z publiką swoją agresję, która się nagromadziła podczas czekania. Po czym zasiądzie do fortepianu, który jest od niego sporo większy i… zacznie od Said and done. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że jednym dźwiękiem można tyle zrobić. Wystarczy zamknąć oczy i wydobywający się z różnym natężeniem z fortepianu dźwięk odmaluje cały pejzaż, przywoła na myśl ukrytą muzykę. Na koniec na scenie pojawił się również Ólafur Arnalds. Do pełni szczęścia brakowało mi już tylko Petera Brodericka i wykonania ostatniego utworu na nie cztery, a sześć rąk.
Magia. Magia zaklęta w niezwykle dynamicznym sposobie gry. Magia, która porywa, a zarazem z całą swoją mocą wgniata siedzących i słuchających w podłogę. Miałam wrażenie, jakby Nils odmalował dla nas niezwykle gęsto znaczony dźwiękami obraz, złapał chwilę i ukazał jej mnogość i głębokość kolorów. Oczarował do tego stopnia, że po owacji na stojąco miałam wątpliwości, czy Óli ze swoją załogą przeskoczy wysoko zawieszoną poprzeczkę, prezentując zgoła odmienny sposób wydobywania melodii z instrumentu. Po tym występie byłam pewna, że określić Nilsa Frahma jako support Ólafura Arnalds jest grubą pomyłką i właściwie podchodzi pod obrazę tego pierwszego ;)
Chwila przerwy, by pozbierać szczękę z podłogi po pięknym występie Niemca i w Hipnozie zrobiło się islandzko. A raczej prawie islandzko, gdyż podczas tej trasie na scenie jest międzynarodowo. W przeciwieństwie do poprzedzającego występu, ten był raczej jak wyszywanie dźwięków na kanwie ciszy, gdzie słychać każde westchnięcie i wytwarza się niesamowity klimat. Muzykę Arnaldsa lubię określać jako bańki mydlane schowane w szkatułce. W czasie wykonania na żywo szkatułka się otwiera i wylatują z niej bańki, ale żeby były wciąż piękne, nie można ich dotknąć, a tym samym zniszczyć. Tak więc nie wolno zakłócić tej atmosfery migawką aparatu, stuknięciem butelki o podłogę czy sykiem nalewanego piwa. Bańki muszą być nietknięte. Muzyka musi wybrzmieć do ostatniego dźwięku, by mogła podnieść się wrzawa oklasków.
Improwizacja ze śpiewającą publiką, po czym jak dla mnie dopiero prawdziwy początek koncertu. Þú ert jörðin wybrzmiało na fortepian, wiolonczelę i skrzypce, co wywołało u mnie dreszcz. Wciąż sentymentalnie podchodzę do utworów z …and they have escaped the weight of darkness, które nierozerwalnie kojarzą mi się z przepięknym koncertem Ólafura we Wrocławiu podczas poprzedniej wizyty. Gwiazda wieczoru oczywiście pamiętała tamtą wizytę i uraczyła nas historią powstania kolejnej prezentowanej kompozycji o uroczym tytule Poland. Ilekroć słyszę tę historię, ciśnie mi się na usta cytat z Sebastiana Karpiela-Bułecki – kto nie miał kaca, nie wie co to smutek. Zaprawdę, jest wiele odcieni smutku i Ólafur Arnalds o tym wie. Kolejnym utworem, który nigdy nie będzie już taki sam, jeśli poznasz genezę jego powstania, jest Ljósið. Nie wiem tylko czy jest to fakt radosny, że muzyka pisana przez Óliego jest uznawana za zbyt ambitną dla ogółu, czy też raczej smutny, że media nie chcą wykorzystywać takich utworów. Grunt, że trafił do odbiorców łaknących takich kompozycji.
Ponieważ nie był to mój pierwszy raz z jego muzyką na żywo, mogłam spokojnie wsłuchać się, jak utwory, które dotąd grane były przez cały kwartet smyczkowy, są teraz prezentowane na zaledwie jedne skrzypce i wiolonczelę. Przyznać trzeba, że Óli współpracuje z muzykami niebanalnymi. Dla mnie najmocniejszymi momentami całego koncertu były 3326 (jedyny reprezentant pierwszego albumu) i Undan Hulu. Ten pierwszy wieńczył całą wiązkę płynnie przechodzących w siebie utworów. Napisany jedynie na skrzypce. A w Katowicach na scenie Viktor Orri Árnason. Póki nie usłyszałam tego utworu na żywo, nie byłam świadoma jak wymagająca jest to partia. Viktor zdawał się totalnie zatopić w muzyce, oddał emocje zaklęte w nutach, strzępiąc włosie w smyczku i niemalże tracąc oddech. Nie sądzę, by kogoś ten popis umiejętności nie oczarował. Aż prosi się go wysłuchać w większej sali.
Na słowa uznania zasługuje również Paul Grennan, wiolonczelista z Wysp Brytyjskich. Dla mnie głównie za sprawą uroczego Undan Hulu, zaczynającego się od delikatnego fortepianu, gdzie po minucie dołącza wiolonczela. To uczucie wewnętrznej błogości, gdy dane jest usłyszeć coś tak pięknego, tak delikatnie poprowadzonego, zinterpretowanego.
Zanim muzycy zniknęli ze sceny, dołączył do nich Nils. Nad sceną ponownie zamigotała wielka żarówka, jakby ów Niemiec miał pomysł. I przyznać trzeba, że miał, bo improwizacja wyszła nieźle. Na bis Ólafur powrócił samotnie. Zasiadł do fortepianu i zapowiedział wiele dla niego znaczący utwór. Lag fyrir Ömmu. W tym momencie powinnam zakończyć, ponieważ prócz Film Credits, jest to najbardziej poruszająca mnie część wydanego w ubiegłym roku Living Room Songs. Zatem było to wyjątkowe zakończenie zarówno dla jednej, jak i drugiej strony.
Zbliżając się nieubłaganie do końca – Nils Frahm zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Jak dobrze, że będziemy mieli okazję zobaczyć go na tegorocznym OFF Festiwalu w Katowicach. Jestem pewna, że sobie poradzi nie mniej oszałamiająco niż poniedziałkowego wieczoru. Na szczęście efektem przyjaźni muzyków nie tylko są improwizacje na scenie, już niedługo będzie nim także wspólnie nagrany album. A co do drugiej części wieczoru… bałam się, że Ólafur nie zachwyci mnie aż tak, jak pierwszym razem. Obawa nie bez podstaw, zwłaszcza po tym, co zaprezentował Nils Frahm. Obronił się, acz zdecydowanie nie chcę wiedzieć, dlaczego napisał 3326. Niech pozostanie najpiękniejszym momentem poniedziałku i brzmi wciąż w moich uszach wykonaniem z tej trasy.