Nagranie swojej pierwszej oficjalnej EPki zajęło Morgan Kane trochę więcej czasu niż przeciętnie zabiera to innym zespołom. 12 lat to sporo, niech Was to jednak nie zniechęci. Dobre utwory nie starzeją się, a na „The way to survive anything” jest aż sześć dobrych utworów, dokładnie tyle ile zawiera cała EPka.
Dlaczego tak długo kazali nam na siebie czekać? Wokalista zespołu, Magnus mówi wprost, że do tej pory o wiele ważniejsze było dla nich granie na żywo. Na tym się koncentrowali przez ostatnie lata, a kiedy już zdecydowali się zarejestrować swoje utwory zależało im na żywym brzmieniu. Ten efekt udało się osiągnąć dopiero po kilku podejściach.
Muzyka Morgan Kane to klasyczne indie-rockowe granie: gitara, bas, perkusja, klawisze i dwa wokale – męski i żeński, z wiodącą rolą tego pierwszego. Żeby jednak dokładniej scharakteryzować ich brzmienie trzeba sięgnąć do inspiracji, na które się powołują. Wśród nich znajdziemy The Stranglers, Joy Division, Interpol czy Modest Mouse. Do tej listy dodajmy od siebie grupę The National, choć muzycy nie odwołują się wprost do twórczości Amerykanów, to jednak już przy pierwszym podejściu trudno nie zauważyć pewnych podobieństw. Skojarzenia budzi zwłaszcza wokal Magnusa. I tu dotykamy sedna sprawy. To właśnie ten charakterystyczny wokal sprawia, że Morgan Kane wyróżniają się na tle podobnych zespołów (choć akurat nie znam islandzkich kapel grających taką muzę). Mroczne, momentami psychodeliczne zabarwienie intryguje od pierwszego do ostatniego kawałka. I choć wśród tych zaledwie sześciu utworów znajdziemy sporą różnorodność temperamentu, to jednak wszystkie one składają się w kompletną całość. „The way to survive anything” to kopalnia energii. Nie widziałem Morgan Kane na żywo, ale wierzę im na słowo, że na koncertach potrafią porwać całą publikę. W każdym z ich kawałków tkwi potężna dawka energii.
Pierwszy utwór na płycie – Nine, będzie chyba dla mnie już zawsze sztandarowym kawałkiem Morgan Kane. To on jako pierwszy singiel promował album i grupę, bo właściwie od kilku lat można było go posłuchać w sieci (choć w nieco innej wersji). Melodyjny, przebojowy, oczywiście z nutą szaleńczej psychodelii pobrzmiewającą gdzieś w głębi… Kill The Critic to taki buntowniczy protestsong, przynajmniej w warstwie tekstowej. Szybko przeradza się jednak w typowo koncertowy wymiatacz, pełen energii, z dużym polem do improwizacyjnych manewrów. Początek Love Is Not Dead uwodzi linią basu, a gdy dołącza do niego wokal Magnusa nie ma już odwrotu. Wciąga do ostatniej nuty. I znów jest pięknie, psychodelicznie, za sprawą I Give Up. Słychać w nim echa muzycznych inspiracji, tych najlepszych. Końcówka utworu, z rozwiniętym fragmentem instrumentalnym brzmi gdzieś na pograniczu metalu i progresywnego rocka… Szybki, melodyjny The Dance (występujący także pod tytułem This Means Forever) jest jakby chwilą oddechu, brzmi brytyjsko, lekko w porównaniu z pozostałymi kawałkami. Na koniec trwający blisko 5 minut, najdłuższy na płycie utwór – A Lonely Impulse of Delight. Kompozycja idealnie pasująca na wielki finał. Zaczyna się delikatnym intrem, które nagle przełamuje świetny fragment z mocną linią perkusji i fantastycznie brzmiącego wokalu. Potem wszystkie dźwięki nabierają innego wymiaru, a podniosły nastrój gitarowego solo (kto dziś jeszcze grywa solówki?) unosi w powietrze.
Mam wielką nadzieję, że Morgan Kane nie każą nam czekać na swoje kolejne nagrania następnych kilkunastu lat, bo „The way to survive anything” kończy się zdecydowanie za szybko, trzymam ich też za słowo i liczę, że polskim fanom dane będzie przekonać się jak brzmią na żywo.